środa, 30 grudnia 2009

Kilka słów na Nowy Rok


W McLeod Ganj pewien Tybetańczyk dał mi do przeczytania książkę, historię XVII. Karmapy. We wprowadzającym rozdziale jej brytyjski autor opisywał swoje pierwsze spotkania z głową buddyjskiej szkoły Karma Kagyu, podczas których ubiegał się o pozwolenie i błogosławieństwo na spisanie jego losów. Według pisarza, jedynym warunkiem, jaki postawił Karmapa, były słowa: "Upewnij się, że twoja motywacja jest właściwa." Nie wiem, czy piszącemu się to zadanie udało - sama książka była całkiem przeciętna - jednak powyższe słowa zapadły mi głęboko w pamięć i męczą mnie po dziś dzień.

Żeby bowiem ustalić, czy motywacja jest właściwa, trzeba najpierw wiedzieć, jaka ona w istocie jest? Trzeba zwyczajnie ją mieć.

Wszystko było całkiem proste na początku - podróżować i opisywać, co dzieje się wokół mnie i we mnie samym. Dzielić się przeżywanym światem z innymi. Jednak taki stan szczęśliwej niewinności okazuje się niezwykle trudny do utrzymania. W ciągu życia niewinność tracimy raz po raz, na każdym etapie i poziomie naszego doświadczenia. Dorastamy, poznajemy ciemne strony naszych bliskich, odkrywamy ułomności szczytnych idei, tracimy zapał i entuzjazm na rzecz wątpliwości, przestają nam nawet z czasem smakować ulubione potrawy. Podróżując i nieustannie stykając się z brudem tego świata bardzo łatwo jest zgubić drogę, kiedy dziewicze, sterylne wyobrażenia przekształcają się w daleką od ideału rzeczywistość. Jak pośrodku tej poznawczej burzy piaskowej ocenić, co jest właściwe i znaczące, a co tylko wydaje się być? I, co ważniejsze, czy w ciągu naszego krótkiego życia można wyostrzyć nasz mentalny wzrok na tyle, żeby każda kolejna zawierucha nie zakłócała nam czystego oglądu rzeczy?

Mahatma Gandhi w swojej autobiografii napisał, że jedynym Bogiem, w jakiego wierzy, jest Prawda. Ja nie chciałbym tutaj żąglować tak wielkimi słowami, a jedynie przywołać znacznie bardziej przyziemną kategorię, jaką jest autentyczność. Jak do tej pory nie znalazłem lepszego wyznacznika i warunku pisania. Być może nawet dobrego życia w całości. Jest to jednak zasada na tyle ogólna, że nie daje odpowiedzi na pytanie: co jest ważne, a co nie? I tu jest właśnie miejsce dla motywacji. Motywacji poprzedzonej świadomym - a zatem niełatwym - wyborem.

Muszę przyznać, że ja przed takim wyborem dopiero stoję. Dotarło to do mnie właśnie tutaj, pośrodku całkowicie odmiennego i do tego okaleczonego, głęboko zranionego "Trzeciego Świata", jak bezprawnie zwykliśmy go nazywać. Póki co, ciągle stoję i się przyglądam, próbując znaleźć odpowiedzi na tych kilka pytań. Czego ja właściwie chcę? Co chcę przekazać innym? Jaka jest moja motywacja? Mam nadzieję, że przyszły rok przyniesie jakieś rozwiązania i pozwoli ruszyć naprzód.

Sprawa jest o tyle trudna, że nierozerwalnie wiąże się z życiem osobistym. Trzeba choćby z czegoś się utrzymywać, a w takich warunkach bycie niezależnym i skoncentrowanym na jednym celu staje się sporym wyzwaniem. Znalezienie w tym wszystkim równowagi będzie wymagać czasu i wytrwałości. Także Waszej wyrozumiałości i cierpliwości. O co proszę na ten nowy rok.

Zacznę go w Birmie, gdzie już za kilka dni wyjeżdżam. Myślę, że będzie to dobre miejsce do dalszych przemyśleń i podjęcia kilku decyzji.

Tymczasem, wszystkim Czytelnikom bloga, życzę szczęśliwego Nowego Roku i powodzenia w życiowych przedsięwzięciach.

wtorek, 15 grudnia 2009

Foto-wpis: Polacy na mistrzostwach świata


Mało kto wie (i jak zdążyłem się już zorientować, mało kto chce wiedzieć), że w Phnom Penh odbywają się właśnie Mistrzostwa Świata w Siatkówce Niepełnosprawnych (na stojąco). Bierze w nich udział także - sklasyfikowana na 4. miejscu w światowym rankingu - Reprezentacja Polski. Niestety, w meczu otwarcia (na zdjęciu) nasi zawodnicy przegrali z typowaną do złotego medalu drużyną gospodarzy 1:3. Dzisiaj zmierzą się z Malezją i Indiami.

Uzupełnienie:

Obie drużyny spotkały się ponownie w meczu o 3. miejsce. Tym razem Polacy gładko pokonali Kambodżę 3:0.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Hej kolęda, kolęda

Świat ujawnia swoje piękno, swoją niezwykłość i nieoczywistość na wiele sposobów. Koty, dzieci i nieliczni mędrcy dostrzegają ten prosty fakt na codzień w każdym, najmniejszym jego elemencie. Nam, zwykłym śmiertelnikom, pozostają kontrasty - te nieczęste, krótkie chwile, kiedy nagły dysonans poznawczy uwalnia nas od zastanych, utwardzonych konstrukcji myślowych i otwiera na strumień czystego doznania. Przy odrobinie szczęścia mamy szansę popaść w pierwotne zdumienie i z rozszerzonymi źrenicami się zachwycić.

Idąc rozgrzanymi tropikalnym powietrzem ulicami Phnom Penh, na których w nieustannym hałasie kłębi się azjatyckość mieszająca się z pyłem, spalinami i ogólną antytezą świata zachodniego, trudno wyobrazić sobie bardziej surrealistyczną rzecz niż rozświetlona, przystrojona choinka i świąteczny nastrój. A jednak.

Wielki, charytatywny koncert bożonarodzeniowy. W środku Kambodży. W programie klasyczne kolędy Cesara Francka i G. F. Handla przeplatane aranżacjami tradycyjnych kompozycji celtyckich i afrykańskich. Dwa chóry, fortepian i skrzypce oddzielone od zgiełku i upału bulwarów Mao Tse Tunga ścianą hotelu Intercontinental. Absolutnie różne od siebie światy w jednym miejscu. Czyste piękno odrealnienia.

A na koniec "Cicha Noc". Indochiński oksymoron.

Piękniej być nie mogło.

wtorek, 10 listopada 2009

Cyganka prawdę ci powie



Jest taki obraz autorstwa Caravaggio*, na którym młodzieniec spija słowa wróżby z ust Cyganki, która w tym samym czasie umiejętnie ściąga pierścień z jego palca. Wygląda na to, że barokowy artysta chciał coś przez to powiedzieć.

Tymczasem dobre cztery wieki później, w niewielkiej wiosce ukrytej gdzieś na kambodżańskiej prowincji, wysokiej rangi urzędnicy i wojskowi, ramię w ramię z mieszkańcami całej okolicy tłoczą się w kolejce do niewielkiej "kapliczki" urządzonej w nowym, murowanym budynku postawionym koło tradycyjnej, drewnianej chaty na palach. Codziennie, dokładnie między 5.30 a 17.30 (z przerwą na obiad), duchy nawiedzają niepozornego dziewiętnastolatka dając mu moc przepowiadania przyszłości. Młodzieniec najpierw uważnie słucha historii życiowych i problemów swoich gości, po czym odgaduje ich los, potrzeby i troski oraz daje słowa pocieszenia. Duchy rezydujące w ciele chłopca nie tylko chętnie udzielają rad pytającym, ale także określają ich cenę. Raz jest to 5 dolarów, raz nawet 10, w zależności od akurat działającej nadnaturalnej siły. A jest ich aż siedem. "Gdyby to zależało ode mnie, brałbym co łaska. Ale to duchy przeze mnie przemawiają, nie mam nad tym władzy", tłumaczy się jasnowidz. Wszystkie pieniądze przekazuje swojej rodzinie, lokalnej społeczności, biednym oraz mnichom z pobliskiej pagody. Jest całkowicie oddany tej niecodziennej służbie ludziom, jednak w przyszłym roku chciałby rozpocząć studia na uniwersytecie (z zakresu informatyki), na co wcześniej nie miał środków.

Tak dobrze znać swoją przyszłość.

__________________________________
* Wróżenie z ręki, namalowany w 1595 roku.

czwartek, 5 listopada 2009

Święta, święta i po świętach



Festiwal Wody zakończył się w tym roku nagle i nieco przed czasem, w sposób idealnie pasujący do swojej nazwy - potężną, kilkugodzinną ulewą. Ludzie rozbiegli się w poszukiwaniu schronienia przed deszczem, łodzie także zniknęły z rzeki. Później, już w nocy, organizatorzy odpalili fajerwerki, ale chyba bardziej dla siebie, niż dla widzów.
Szczerze mówiąc, rdzeń wydarzenia - wyścigi łodzi - jakoś mnie nie zachwycił. Wbrew temu, co mi opowiadano wcześniej, nie mogłem się dopatrzyć ani wielkiego spektaklu, ani głębszych emocji. Może to ze mną jest coś nie tak, ale to, co działo się na rzece, wydało mi się bez wyrazu.

Za to wszystko, co rozgrywało się za plecami ustawionych wzdłuż brzegów rzeki widzów, było fascynujące. Jeśli ten festiwal jeszcze żyje, to właśnie ludźmi, którzy nań ściągają. Podekscytowani wielkim miastem, z szeroko otwartymi oczami wędrowali tam i z powrotem wzdłuż rzeki, trzymając się za ręce, żeby nie zgubić rodziny albo przyjaciół w milionowym tłumie. Wielu z nich na prawdę widziało miasto pierwszy raz w życiu. Ich twarze mówiły wszystko. Dla niektórych, widok białego człowieka był ewidentnie szokujący. W XXI wieku! Bardzo żałuję, że obróciło się to także w wielką niechęć, być może nawet lęk, przed moim aparatem. Kiedy tylko usiłowałem zrobić portret - a każdy z nich byłby historią samą w sobie - twarze znikały w tłumie. Tylko ci, którzy do białych są przywyczajeni - policjanci, uliczni sprzedawcy, mieszkańcy większych miejscowości - nie protestowali (aczkolwiek muszę przyznać, że za każdym razem odnosiłem wrażenie, że moja fotograficzna działalność ich mimo wszystko irytowała). Z każdym dniem uczę się czegoś nowego o ludziach. Pogodzenie pracy fotoreportera z szacunkiem do nich to niełatwe zadanie. Może kiedyś do tego dojdę.

Tymczasem zapraszam do oglądnięcia tych kilku zdjęć, które jednak udało mi się zrobić. Mam nadzieję, że choć w małym stopniu oddają to, czego sam doświadczyłem na ulicach Phnom Penh w trakcie wodnego festiwalu (jestem jednak świadomy, jak wiele mi umknęło).
Wystarczy kliknąć tutaj .

wtorek, 3 listopada 2009

Festiwal Wody



Tonle Sap nie jest zwykłym jeziorem. To prawdziwy fenomen. Niezwykłe zjawisko dające życie przyrodzie i kulturze Kambodży. Jego wody są tak obfite w ryby, że łowić można wiklinowymi koszami. Otaczające je ziemie są być może najpłodniejszymi na świecie. To w jego pobliżu narodziła się jedna z największych cywilizacji Azji - Imperium Angkoru. Po dziś dzień, dla wielu mieszkańców Kambodży jest ono podstawą tożsamości i stylu życia. Dla tych najbiedniejszych, którzy cały swój dobytek mieszczą w łodziach, domem. I bardzo często całym światem.

Bo Tonle Sap to także rzeka. Jeśli tylko rzeką można nazwać jedyny na naszej planecie naturalny ciąg wodny, który dwa razy w roku odwraca swój bieg. W porze deszczowej, jego podążające w przeciwnym kierunku wody zalewają jezioro, powiększając je niemalże dziesięciokrotnie i nanosząc tony żyznych osadów. Z końcem letniego monsunu rzeka znów zaczyna płynąć w stronę Mekongu, z którym łączy się w Phnom Penh. Właśnie ten moment stał się okazją do największego publicznego święta Kambodży - Festiwalu Wody.

Przez trzy dni na rzece i ulicach Phnom Penh trwa nieustająca fiesta. Blisko dwa miliony ludzi z najodleglejszych zakamarków kraju zjeżdża do stolicy, aby kibicować reprezentacjom swoich wiosek i miast w wielkim wyścigu łodzi. Te, wydrążone w pniach drzew, pomalowane w żywe kolory i ornamenty pamiętające jeszcze stylistykę dawnego imperium, mieszczą 40 par wioślarzy. Trzeciego dnia, w trakcie grand finale, wszystkie kilkaset załóg bierze udział w paradzie. Obfitość łodzi na rzece ma ucieszyć jej ducha i skłonić go do zapewnienia obfitości ryb. Festiwal bowiem rozpoczyna także sezon połowów.

Wielu przybyszów z wiosek ma okazję zobaczyć duże miasto po raz pierwszy w życiu. Część odwiedza członków swoich rodzin, korzystając z ich gościny, reszta okupuje ulice, place i parki. W istocie, biorą Phnom Penh w posiadanie - większość mieszkańców stolicy, która widziała już niejeden festiwal, wyjeżdża wtedy na prowincję. Sklepy i restauracje otwarte są w tym czasie głównie dla gości. Aczkolwiek te rzesze - z reguły ubogich - ludzi wolą raczej żywić się przekąskami serwowanymi przez przybyłych za nimi ulicznych sprzedawców. Prażone świerszcze, smażone w głębokim oleju tarantule i węże na patyku to te najpopularniejsze. Oczywiście nie brakuje także handlarzy wszelkiej maści tandetą, co w połączeniu z niezwykle żywymi i barwnymi strojami spacerowiczów zamienia ulice w wielokolorowe przedstawienie.

Festiwal Wody to Kambodża w pigułce. W jednym miejscu i czasie można zobaczyć niemal wszystko, co właściwe tej kulturze. Ale może przede wszystkim jest to wielki Festiwal Życia.

(Więcej zdjęć wkrótce)

środa, 28 października 2009

Foto-wpis II


Stary człowiek i dziecko na balkonie, Phnom Penh, Kambodża.

Balkony w Phnom Penh kipią życiem. Każdy z nich opowiada swoją własną, niepowtarzalną historię. Wystarczy usiąść i się w nie wsłuchać. Wszystko to dzieje się symultanicznie, co powoduje, że żadna telewizja nie jest w stanie konkurować z tym spektaklem ludzkiego życia. Świat jest niezwykle pasjonujący, wystarczy tylko otworzyć oczy i rozglądnąć się dokoła.

sobota, 24 października 2009

Poranny Przegląd Prasy

Zbyt dogłębne czytanie gazet (nie mówiąc o intensywnym oglądaniu telewizyjnych kanałów informacyjnych) wcale nie musi poprawiać naszego oglądu sytuacji a wręcz przeciwnie, najczęściej nam go zaciemnia. Tak przynajmniej twierdzą psychologowie kognitywni (nie będący psychologiem kognitywnym autor tego wpisu także, jak i zapewne kilku krakowskich taksówkarzy, paru kelnerów w Madrycie, całkiem sporo fryzjerów w New Delhi i co najmniej dwóch złodziei kieszonkowych w Rio de Janeiro). W przeciwną skrajność popadać także nie warto, co z jakiegoś powodu nie jest już tak kontrowersyjnym twierdzeniem. Jakby nie było, zawartość porannych gazet jest częścią lokalnej rzeczywistości (bo nie tylko samą jej mapą) w każdym miejscu na Ziemi.
Poniżej, w ramach swoistego eksperymentu, przedstawiam wyciąg z czwartkowego (22.10.09) wydania Cambodia Daily.* Artykuły sprowadziłem do postaci informacji i podałem w tej samej kolejności, w jakiej je zanotowałem. Ich ocenę i interpretację pozostawiam Czytelnikowi. Popatrzmy wspólnie na Kambodżę z perspektywy porannego kubka kawy...

***

Zgromadzenie Narodowe Królestwa Kambodży zatwierdziło nowe prawo dotyczące demonstracji ulicznych. Od teraz legalne protesty publiczne w kraju będą ograniczone do grup nie przekraczających 200 osób, które będą mogły pojawiać się wyłącznie w godzinach dziennych w specjalnie wyznaczonych do tego miejscach. Za nową ustawą opowiedziało się 3/4 członków Zgromadzenia.

***

Władze prowincji Kampot zatrzymały 20 wietnamskich rybaków przyłapanych na połowie w obrębie morskiego rezerwatu na wodach terytorialnych Kambodży. Zwolniono ich jednak wkrótce po tym, jak zobowiązali się do zaprzestania nielegalnych połowów na wodach swojego sąsiada. Niemniej jednak, ich łódź została skonfiskowana. Był to już kolejny przypadek wietnamskiego kłusownictwa morskiego w okolicach Kampot w ostatnich tygodniach.

***

Para obcokrajowców została napadnięta przez grupę uzbrojonych mężczyzn w jednej z dzielnic Phnom Penh. Według zeznań poszkodowanych, ok. 11 wieczorem pięciu młodych mężczyzn na motorach otoczyło tuk-tuka (rodzaj motorowej rikszy), z którego wysiadali biali i po oddaniu kilku strzałów ostrzegawczych z broni palnej, zabrali im laptopa, telefon komórkowy, karty kredytowe i 400$ w gotówce.

***

Trzech południowokoreańskich przewodników pracujących dla agencji turystycznej w Siem Reap zostało aresztowanych na gorącym uczynku w trakcie gwałtu na 18-letniej pracownicy jednego z barów karaoke w tym mieście. Policję wezwał kierownik lokalu. Zatrzymani mężczyźni przebywają obecnie w areszcie oczekując na proces. Poszkodowaną odwieziono do szpitala.

***

Ponad stu lokalnych działaczy na rzecz ochrony środowiska demonstrowało przy Wat Phnom, centralnej świątyni Phnom Penh, w ramach ogólnoświatowej kampanii na rzecz uświadomienia problemu globalnego ocieplenia. "Czas ucieka!", "Czas działać!" - wykrzykiwali uczestnicy akcji stojąc wokół gigantycznego zegara na zboczu świątynnego wzgórza, jednej z atrakcji turystycznych stolicy Kambodży.

***

Kambodżański urząd d/s zwalczania narkotyków, przy wsparciu odpowiedniej, lokalnej jednostki ONZ, uruchomił ogólnokrajową bazę danych mającą na celu zebranie i usystematyzowanie informacji na temat przestępczości narkotykotykowej, co w przyszłości ma pomóc policji nie tylko w jej zwalczaniu, ale także zapobieganiu.

***

35-metrowy most żelazny na rzece w prowincji Ratanakkiri zawalił się po tym, jak wjechała na niego ciężarówka załadowana maszynami budowlanymi o wadze ponad dwukrotnie przekraczającej obowiązujący w tym miejscu limit.

***

Wg raportu opublikowanego przez ambasadę Tajlandii w Phnom Penh, obustronna wymiana handlowa pomiędzy Kambodżą a Tajlandią spadła w ciągu pierwszych ośmiu miesięcy br. o 29% w porównaniu z tym samym okresem w roku ubiegłym.

**

I jakie wrażenia?

---
* Przy okazji: Jak dotąd nie udało mi się rozszyfrować sposobu dystrybucji prasy codziennej w Phnom Penh. Dzienniki można przeczytać w niemal każdej restauracji, hotelu czy hostelu, ale kupić można je już tylko od nieletnich gazeciarzy krążących po ulicach, za cenę trzykrotnie wyższą od wydrukowanej (w przypadku Cambodia Daily cena oficjalna to ok. 1 zł). Oczywiście można i należy się targować (wtedy udaje się zejść do ok. 2 zł). Na prawdę nie wiem, gdzie - i czy w ogóle - można nabyć poranne gazety na sposób "europejski". Miejscowi nie są w stanie udzielić mi odpowiedzi (a może po prostu zadaję złe pytanie?).

czwartek, 22 października 2009

"The future ain't what it used to be"

Wielki amerykański filozof, ukrywający się pod postacią zawodnika a później trenera baseballu, Yogi Berra (także pierwowzór misia Yogi) powiedział kiedyś: "ciężko jest przewidywać, zwłaszcza przyszłość" (bardziej prawdopodobne, że autorem tych słów był Niels Bohr, ale w takim przypadku część osób mogłaby mieć wątpliwości, czy wypada się zaśmiać). Jak bardzo miał rację, pokazały losy Experience Himalaya. Projekt ciągle istnieje, aczkolwiek wiele zmieniło się już na starcie, o czym pisałem jakiś czas temu. Poza tym, jak sporo osób zdążyło zauważyć, zostałem w nim sam, co niniejszym, dla porządku, oficjalnie potwierdzam.

Jeśli nie macie nic przeciwko, pozwolę sobie kontynuować. I tak na wszelki wypadek - w każdym momencie spodziewajmy się niespodziewanego.

Grzesiek

środa, 14 października 2009

Dla przypomnienia.



Z filmu "Baraka" Rona Fricke. Muzyka: Dead Can Dance.
...

niedziela, 11 października 2009

Cafe "Azjatycka"


Patetyczna estetyka socrealizmu, wbita w uniformy, chłodna obsługa, nieliczni klienci stukający filiżankami w niemal kompletnej ciszy. Nagle na niewielkiej scenie w końcu sali pojawia się grupa artystyczna w zaprojektowanych przez państwowych etnografów, kłujących oczy strojach ludowych, aby zaprezentować zgodny z oficjalną linią program artystyczny. Wyreżyserowane do ostatniego szczegółu ruchy, plastikowe uśmiechy i puste spojrzenia. Zabawa trwa!

Brzmi znajomo?

Niepozorne drzwi wejściowe restauracji Daedonggang - nazwanej tak na cześć rzeki Taedong przepływającej przez Phenian (Pjongjang) - to ukryta nieciągłość czasoprzestrzenna przenosząca prosto z rozgrzanych ulic Phnom Penh w chłody Korei Północnej. I nie jest to tylko efekt włączanej od czasu do czasu klimatyzacji. Przemysłowy ascetyzm socjalistycznej architektury i lodowate pastele wystroju podkreślane zimnem oświetlenia neonowego są w stanie zmrozić nawet najgorętszą krew. Wielkie malowidło przedstawiające śniegi góry Paektu - mitycznego miejsca narodzin Kim Dzong Ila - widoczne jest z każdego miejsca sali. Odziane w odczłowieczające uniformy - oddelegowane przez partię do pracy na zagranicznej placówce - robotnice północnokoreańskich fabryk włókienniczych dyskretnie śledzą każdy ruch siędzych sztywno przy stołach gości. Wszelkie drogi ucieczki przed oszronionym patosem pozostają odcięte.

Jak na złość, tradycyjna kuchnia Korei Północnej zdominowana jest przez potrawy na zimno.

Komunistyczny duch równości i wpólnoty przesącza się w końcu nawet przez najgrubszą skórę, nieświadomie i organicznie. Jak surowość wnętrza gotyckiej katedry przenika wiernego kierując go ku odpowiedniej formie przeżycia religijnego, tak wyreżyserowane
przez inżynierów socjalistycznego ładu przedstawienie rozgrywające się we wnętrzach rządowej restauracji Daedonggang przejmuje władzę nad jego uczestnikami. Kiedy grupa pracownic - tych samych, które chwilę wcześniej podawały do stołu i uzupełniały filiżanki herbatą - kończy przedstawienie artystyczne rozgrywające się na tle centralnego, ściennego malowidła, nie ma na sali ani jednej osoby, która nie klaskałaby w dłonie, wyrażając swoje uznanie także powolnym i powściągliwym skinieniem głowy. Wiadomość, że część z tancerek miała zaszczyt brać udział w Arirang - wielkim przedstawieniu stu tysięcy aktorów i stu tysięcy widzów, upamiętniającym urodziny Kim Ir Sena - wzbudza już tylko szczery podziw i prawdziwe uznanie.

Siedząc w północnokoreańskiej restauracji w stolicy Kambodży nagle myślę o Zakopanem.

Cafe "Europejska"! Powiew socrealizmu zaiste nie zna granic.

Grzesiek
--

Przy okazji pracy nad powyższym tekstem trafiłem na stronę polskiej ambasady w Pjongjang. Warto zerknąć, choćby na relację z tego wydarzenia. Proszę zwrócić uwagę na specyficzny język wypowiedzi. Atmosfera udziela się każdemu.

piątek, 9 października 2009

Doświadczyć świata, czyli kilka przemyśleń na temat.


Niedawno minęło pół roku od momentu, kiedy pewnego dnia nad ranem terminal przylotów międzynarodowego lotniska w New Delhi - ostatnia zatoka bezpieczeństwa dziewiczych przybyszów ze świata Zachodu - wypluł mnie prosto pod nogi kłębiącego się, tysięcznego tłumu o gęstości, zapachu i barwie korzennego sosu curry. Bez żadnego ostrzeżenia i cienia gradacji znalazłem się w innym wymiarze. Na innej planecie. Wszystko stało się tak szybko, że nie było nawet czasu na szok kulturowy. Jedynym konstuktywnym posunięciem pozostawało wtedy po prostu ruszyć przed siebie, mając do dyspozycji, oprócz garści zielonych papierków, otwarte: oczy, serce i umysł.

I tak, te sześć miesięcy obróciło się w nieustanne doświadczanie zmieniającej się wraz z krajobrazem lokalnej rzeczywistości. Ludzie, wydarzenia, zjawiska. Każdy, najmniejszy zakątek tej planety okazuje się żyć swoim własnym życiem, nie mniej ciekawym niż doniesienia z Nowego Jorku, Londynu czy Warszawy. Każdy dzień przynosi jakąś interesującą historię – w porannej gazecie przy kawie, w niezliczonych rozmowach z ludźmi, a nawet w trakcie najzwyklejszego spaceru. Niektóre z nich bawią, inne wzruszają, jeszcze inne mrożą krew w żyłach. Wszystkie razem składają się na dynamiczny obraz życia danego momentu na czasoprzestrzennej mapie świata. A właściwie są składane.

Przez te pół roku wiele się bowiem zmieniło. Pierwotne wyobrażenia przeszły w bezpośrednie doświadczenia a te z kolei w nowe przemyślenia, wnioski i obrazy. Nieznane stało się częścią codzienności a odmienność zaledwie rodzajem dziwnego podrażnienia, które każe nam co jakiś czas drapać się w okolicach nadgarstka. Ciekawe też, jak perspektywa czasu wpływa na ogląd minionych wydarzeń.

Przejście od subiektywnego doświadczania do zobiektywizowanego interpretowania okazuje się być całkiem długą drogą. W pierwszym momencie zetknięcia z Nieznanym naturalną reakcją żywej istoty jest zatrzymanie procesów poznawczych niezwiązanych bezpośrednio z kwestią przeżycia. Obraz rzeczywistości budowany w tym stadium oparty jest niemalże wyłącznie na znacznikach skali: "bezpieczny - niebezpieczny". Krajobrazy są tłem istotnym jedynie w kontekscie możliwości ucieczki i schronienia, ludzie są, co najwyżej, przyjaźni lub nieprzyjaźni, itd. Kiedy te podstawowe kwestie zostaną rozwiązane i oswojone przechodzimy z kolei do etapu ekstatycznego. Wszystko zaczyna być fascynujące, niezwykłe a nawet cudowne. Autobus, który za pierwszym razem balansował na granicy życia i śmierci swoich pasażerów pędząc centymetry od górskich przepaści, przy następnej okazji może już wesoło podskakiwać na wybojach, wbrew prawom fizyki przechylając się w stronę urwisk tylko po to, żeby dać nam okazję do podziwiania niebiańskich widoków. Ale to wcale nie koniec. Po rozpoznaniu i wchłonięciu zewnętrznych zagrożeń i cudowności Nieznanego przychodzi nieuchronne zwrócenie się do wewnątrz. Obrazowo i całkiem umownie nazwałbym ten etap "duchowym trawieniem". Wszystko, co przychodzi do nas z zewnątrz, nie tylko domaga się przetworzenia i przyswojenia, ale także nieodwracalnie dotyka nas samych, uruchamiając ciąg zmian i permutacji, które w efekcie prowadzą do mniej lub bardziej świadomego przekonstruowania naszego postrzegania świata, pojmowania życia, hierarchii wartości... Im intensywniejsze doznania, tym głębsze wewnętrzne zmiany. W takiej sytuacji siła magii i "uduchowienia" gór, lasów i mórz, ale także traumy światowej biedy, cierpienia i koszmarów wojny nie dziwi chyba już tak bardzo.

Dopiero po dłuższym czasie wszystkie te etapy uśredniają się tworząc jeden, bardziej zrównoważony, bardziej kompletny obraz. Przyrost różnorodnych punktów odniesienia coraz bardziej odrywa doświadczenie od jego przedmiotów i samego podmiotu, przenosząc je w wirtualny - czasami żyjący własnym życiem i podatny na błędy w matrycy - świat pamięci. Mój przyjazd do Delhi nie jest obecnie tym samym wydarzeniem, jakim był 26 tygodni i 5 dni temu. Mój pobyt w Kambodży za sześć miesięcy nie będzie dla mnie tym samym, czym wydaje mi się w tej chwili. Za kilka lat moja wyprawa może mieć całkiem odmienne znaczenie dla mnie i dla wszystkich, którzy czytają ten tekst. Opisany powyżej proces rozgrywa się na wielu płaszczyznach jednocześnie i powtarza w nieskończoność. Rzeczywistość dla człowieka dostępna jest tylko poprzez serię niecałościowych i subiektywnych wglądów (patrz np.: zasada nieoznaczoności Heisenberga), które z kolei można odtworzyć i przekazać jedynie w postaci symbolicznych, kreatywnie zmodyfikowanych obrazów. W jakiej sytuacji stawia mnie to jako osobę, która dzieli się swoim doświadczaniem świata z innymi?

W doskonałej.

--
Grzesiek

poniedziałek, 5 października 2009

Foto-wpis



Kolorystyka i faktura Battambang - drugiego co do wielkości miasta Kambodży - to zaproszenie do zmysłowej uczty. Podstarzałe kamienice w kolonialnym stylu francuskim ciągle są w stanie uwieść niejedno oko. Wystarczy promień słonecznego światła, żeby te zamrożone w czasie ściany, podwórka czy nawet całe zaułki wybuchły eksplozją kolorów, przenosząc nas na krótki moment w zupełnie inny wymiar estetycznego doświadczenia.

niedziela, 20 września 2009

Miasto bez korzeni



Piętnastego dnia dziesiątego miesiąca kalendarza khmerskiego duchy zmarłych wychodzą na ulice miast, miasteczek i wsi Kambodży szukając ukojenia wśród żywych potomków. Nie znajdą go jednak wiele w Phnom Penh.

17 kwietnia 1975 roku Czerwoni Khmerzy rozpoczęli wysiedlanie miasta w imię swojej wersji rewolucji kulturalnej. Mieszkańcy zostali wysłani na re-edukację do komun wiejskich lub wymordowani (inteligencja) a siedlisko zgnilizny dawnej kultury przez cztery lata pozostawało miastem-widmem (odliczając katownię Tuol Sleng i żołnierzy nie było tu praktycznie żywej duszy). Po ucieczce Czerwonych Khmerów ze stolicy w 1979 roku zaczęła do niej napływać ludność wiejska - w żyłach miasta popłynęła zupełnie nowa, obca krew.

Ponad trzydzieści lat później, w kulminacyjny - ostatni - dzień święta Pchum Ben, kiedy żywi udają się do świątyń w swoich rodzinnych stronach, aby podzielić się ze zmarłymi jedzeniem, ulice Phnom Penh znów przypominają upiorną rzeczywistość Roku Zerowego. Odarte z ruchu ulicznego miasto ukazuje się w nagiej pełni, a jego architektura nagle uderza całą siłą swojej nieorganicznej obecności.

Duchy dawnych mieszkańców stolicy Kambodży mogą liczyć jedynie na poczęstunek i modlitwy imigrantów, turystów i tych nielicznych, którzy nie mogli sobie pozwolić na wyjazd do rodzinnych wiosek.

Grzesiek

wtorek, 15 września 2009

Baśnie i legendy Phnom Penh (część I)

-------------
Pozbawiona rdzennych strażników swojej historii stolica Kambodży (dwumilionowe miasto wyludnione do ostatniej duszy przez Czerwonych Khmerów) zyskała sobie specyficznych kustoszy w czasach najnowszych. Po wojnie dziesiątki, jeśli nie setki dziwacznych osadników z całego świata zachodniego zasiedliły wille, domy i mieszkania w najróżniejszych częściach miasta. Wielu z nich wrosło w tkankę miasta na stałe. Przez lata nagromadzili i rozwinęli imponującą kolekcję mniej lub bardziej prawdziwych historyjek i anegdot, którymi raczą się wzajemnie w czasie częstych obiadów i spotkań towarzyskich.
-------------

*

Jest na obrzeżach Phnom Penh dawna strzelnica wojskowa, gdzie pewien przedsiębiorczy człowiek spełnia zakazane marzenia dużych chłopców z Wielkiego Świata. Za odpowiednią ilość zielonych papierków można sobie rzucić granatem, a nawet doświadczyć nadludzkiej mocy odpalając najprawdziwszy RPG. Nie wszystkim jednak to wystarcza.
Jeden z klientów - zapewne artysta - postanowił doznać czegoś więcej i do strzału z granatnika przeciwpancernego dokupił sobie krowę. Taką żywą, prosto od przydrożnego chłopa. Czy broń była w nienajlepszym stanie, czy też oko strzelca niepewne, pocisk wybuchł w zupełnie innym miejscu niż się wszyscy spodziewali, a parzystokopytny cel wrócił wystraszony ale nienaruszony na rodzinną łąkę. Reklamacji ponoć nie uwzględniono.

Frank (wygląda na takiego, co pamięta jeszcze czasy imperium Angkoru)

**

Był w Phnom Penh taki czas, że przerwy w dostawie prądu zdarzały się znacznie cześciej niż obecnie. Można było stracić nerwy. W trakcie jednej z takich awarii pod stację transformatorową w centrum miasta podjechał na motorze jeden z khmerskich mieszkańców stolicy, ściągnął z ramienia AK-47 i w ewidentnym ataku szału otworzył ogień do bezbronnych urządzeń. Zapewne osiągnął emocjonalne oczyszczenie, ale działania miejskiej sieci elektrycznej raczej nie poprawił.

Darren (W Phnom Penh od 16 lat)

***

Pewnego razu - w ramach odwiedzin u przyjaciół - do Phnom Penh zawitał emerytowany policjant z Niemiec. W trakcie wspólnego obiadu w restauracji przedstawiono go eleganckiemu, starszemu Khmerowi, który okazał się być stolicznym stróżem prawa wyższej rangi. Przez pewien czas obaj panowie wymieniali swoje historie i doświadczenia, aż w końcu khmerski policjant rzekł - Jedziemy! - i ruszył w kierunku swojego motoru.
- Gdzie chcesz mnie zabrać? - zainteresował się Niemiec.
- Och, pojedziemy poszukać jakiegoś włamania albo napadu, żebyś sobie mógł zastrzelić tutejszego przestępcę. - jak najgrzeczniej odparł Khmer, który najwidoczniej bardzo przejął się nagłą rolą gospodarza i przewodnika swojego europejskiego kolegi po fachu.
Jak później relacjonował swoim znajomym niemiecki gość, na szczęście tego dnia poziom przestępczości w Phnom Penh był wyjątkowo niski i po godzinie patrolowania zakazanych uliczek wrócili dokończyć posiłek. Gościnność została uszanowana bez przelewu krwi.

Frank (czasami podejrzewam, że jest jedną z postaci biblijnych)

***

Grzesiek (W Kambodży od 2,5 miesiąca) :)

piątek, 4 września 2009

Tam, gdzie pieprz rośnie


Pieprz z Kampot uznawany był kiedyś za najlepszy na świecie i niezwykle w nim pożądany. Niszczący eksperyment Czerwonych Khmerów i następująca po nim wojna domowa sprowadziły jednak ten kwitnący przemysł Kambodży do poziomu zerowego. Po przywróceniu pokoju w kraju (1993) rolnicy - którzy w Kampot uprawiali pieprz od pokoleń - zaczęli wracać na zniszczone, lub porośnięte dżunglą plantacje, aby stopniowo przywrócić dawny blask rodzinnym tradycjom.

Poniżej kilka "migawek" z mojej wycieczki do źródeł "pieprznego biznesu". Subiektywnie i bardzo wybiórczo, ale mam nadzieję, że do rzeczy.

---

W autobusie do Kampot byłem jedynym pasażerem. Początkowo czułem niemalże wyrzuty sumienia, zajmując jedno z pięćdziesięciu wolnych miejsc. Kiedy jednak na Alejach Federacji Rosyjskiej minęły nas dwa inne liniowce wywożące z Phnom Penh pojedyncze osoby, pogodziłem się z tym nieoczekiwanym luksusem. Raz w życiu miałem swój własny autobus. Z klimatyzacją.

Pokonanie 150 km zajęło ponad cztery godziny. Droga krajowa nr 3 najwidoczniej ma nienajłatwiejszy charakter - proste odcinki równej, asfaltowej jezdni bez ostrzeżenia zamieniają się raz po raz w ziemne trakty, rozkopane objazdy nieistniejących mostów i miejsca, których sensu próżno dociekać. Nie zdziwiłbym się, gdyby ich układ zmieniał się każdego dnia, może nawet co godzinę.

Za oknem monsun wreszcie przypomniał sobie o swojej prawdziwej naturze. Dzieciaki na poboczach wyglądały na zachwycone. Dorośli są tu nieporuszeni bez względu na warunki. Deszcz, słońce, kolonialiści, Pol Pot, monarchia, kapitaliści czy przestępcy, ryż i tak wyrośnie.

Wjazdu do Kampot nie sposób przeoczyć będąc świadomym. W kraju, gdzie każda nierówność terenu jest wydarzeniem, to miejsce jest prawdziwym spektaklem. Luźno porozrzucane, wystające prosto z nasączonej wodą i pokrytej najżywszą zielenią ziemi formacje skalne rozpraszają nieco światło słoneczne, co łagodzi potencjalne kontrasty. Samotne, wysokie palmy zdają się być rozmieszczone niemalże regularnie. Na horyzoncie unosi się przyjemna linia Gór Słoniowych. Wszystko tu do siebie pasuje w sposób niewymuszony.

Intuicyjnie można wyczuć bliskość morza.

***

S. czekał na mnie przed hostelem już pięć minut przed umówionym czasem. Bardzo nietypowe dla Khmera. No chyba żeby przyjąć, że naczelną zasadą jest tu po prostu nie być o czasie, niezależnie w którą stronę. Jeśli tak, zwracam (dys)honor.

- Masz wszystko, co trzeba?
- Tak.
- No to jedziemy.

Jazda skuterem przez prowincjonalną Kambodżę jest czymś wymykającym się pełnemu opisowi. Tym rodzajem subtelnej, transgresywnej przyjemności, której można doświadczyć stojąc na grani czy szczycie góry, albo żeglując na otwartym oceanie. Nie można oprzeć się wrażeniu, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, zamiera, nabiera konsystencji syropu klonowego. Ale paradoksalnie, to ogarniające wyciszenie, ten spokój, wynikają właśnie z ruchu. Ruchu w śmiertelnie pięknym, entropicznym krajobrazie. Po 45 minutach na tylnym siedzeniu byłem już na granicy całkowitego, organicznego scalenia się z otoczeniem. Na szczęście w samą porę dotarliśmy do siedziby KPPA*.

Dokładnie tam, gdzie pieprz rośnie.

***

Kałuże i zarośla ciągnęły się w nieskończoność. Kilkanaście minut wpatrywania się w kraciastą koszulę na plecach S. skłoniło mnie wreszcie do przerwania ciszy.

- Co robiłeś zanim zacząłeś pracować dla Farmlink?
- Armia. Walczyłem jeszcze z Czerwonymi Khmerami. Trzy razy miałem malarię - dwa razy w dżungli, raz w mieście.

Udało mi się wyciągnąć jeszcze tylko, że żonaty, trójka dzieci, później przestałem naciskać. Weszliśmy w kolejne rozlewisko. Brodząc po kolana w wodzie zacząłem się zastanawiać, kiedy ja będę miał swoją pierwszą malarię?


***

- Kiedyś plantacje pieprzu ciągnęły się tu po horyzont, nie było wolnego miejsca. - K. przerwał na chwilę ciągłe uśmiechanie się i rozgryzł zielony strączek. - Teraz, sam widzisz.

Jego sześćset opiętych zielonymi pnączami tyczek wyraźnie odcinało się od otaczających je chaszczy i rozlewisk. Najbliższa inna wyspa pieprzu dryfowała pod błękitnym niebem jakieś pięćset metrów dalej.

S. podał mi garść zielonych ziarenek. - Spróbuj. Zacząłem od jednego, na wszelki wypadek. Młode i soczyste, w pierwszym momencie smakowało jak swieży groszek. Dopiero w sekundę, dwie później pojawiły się wrażenia, z których słynie pieprz Kampot - stopniowo narastająca "pieprzność" kończąca się eksplozją głębokiego, penetrującego, lecz zrównoważonego smaku, z wtórną falą uderzeniową o delikatnym odcieniu eukaliptusowym. Bez namysłu wsadziłem do ust i rozgryzłem resztę.

---

* Nie wszystkie skróty literowe w tej części świata należą do organizacji separatystycznych bojówkarzy, powstańczych armii czy ruchów rewolucyjnych. Tu chodzi po prostu o Kampot Pepper Promotion Association.

---

A tu: troszkę więcej zdjęć.
Grzesiek

niedziela, 9 sierpnia 2009

Spotkania na pięć!


Przypominamy, że jeszcze tylko miesiąc został na zaplanowanie wyjazdu do Zakopanego w dniach 10-13 września. Cztery dni z filmem, fotografią i ludźmi gór są gwarancją niezapomnianych wrażeń i receptą na udany wypoczynek weekendowy. Wystarczy nadmienić, że to właśnie niepowtarzalny klimat festiwalu Spotkania z Filmem Górskim przyczynił się znacznie do narodzin Experience Himalaya, za co wszystkim pracującym przy organizacji imprezy serdecznie dziękujemy. Mamy nadzieję, że piąta już edycja festiwalu z jeszcze większą mocą natchnie kolejne osoby do rozpoczęcia przygody życia :)

Więcej szczegółów na: www.spotkania.zakopane.pl

Gorąco polecamy!

piątek, 7 sierpnia 2009

Ryba w Amoku



Pol Potowi nie udało się zniszczyć w Kambodży jedynie dwóch rzeczy: tysiącletniej tradycji korumpowania urzędników* i jeszcze starszej kuchni khmerskiej. Tak przynajmniej powiedział mi jeden z kucharzy.

Jakby nie było, Kambodża nieprzebranym bogactwem swojej oferty kulinarnej po prostu zniewala. Jeśli dla większości zagranicznych gości mieszkańcy tego kraju mogą wydawać się nieco niepozbierani i nieśmiali, to wszelkie pozory znikają na khmerskim stole. Fantazja, niesamowite wyczucie i otwartość umysłu objawiające się w nieskończonej palecie potraw, przystawek i deserów nieuchronnie przywodzą na myśl barokowe opisy karaibskich uczt z powieści Alejo Carpentiera czy José Lezamy Limy.

Mój pierwszy zmysłowy kontakt z 'prawdziwą' kuchnią khmerską nie należał może do najbardziej oryginalnych - rybny amok jest obowiązkowym elementem menu każdej tutejszej restauracji - ale efekt był znamienny. Zakochałem się bez pamięci.

To delikatnie ostre curry, gotowane na parze z mlekiem kokosowym i - w tym przypadku - marynowaną rybą z Mekongu, udekorowane warstwą gęstego, kokosowego kremu oraz fragmentami chilli, podawane w 'miseczce' z zawiniętych i zszytych liści bananowca jest bardzo dobrym przykładem możliwości kambodżańskiej kuchni.

Trzeba bowiem dodać, że typowy, pełny posiłek mieszkańca tego kraju składa się z trzech do pięciu różnych potraw**, które stopniowo uaktywniają poszczególne ośrodki smaku. I właśnie to odróżnia kuchnię khmerską od tajskiej, do której bezmyślnie lubią porównywać jedzenie w Kambodży przewodniki. Jak zgrabnie ujął to legendarny już znawca lokalnej rzeczywistości kulinarnej Phil Lees:

W Kambodży smaki równoważą się wzajemnie poprzez cały posiłek, który może składać się choćby z kwaśnej zupy, słonej ryby, smażonych warzyw i gotowanego ryżu. Przy takim jedzeniu osiąga się 'zmysłowe ekwilibrium'. Dla odmiany, wiele tajskich potraw próbuje pogodzić słone, kwaśne, słodkie i ostre w jednej misce.

O kuchni khmerskiej można (i trzeba) byłoby napisać znacznie więcej (zainteresowani mogą za jakiś czas wyglądać odpowiedniego wydania miesięcznika Kuchnia :) ), ja jednak poprzestanę tu na podaniu - niestety bardzo ogólnego i nie wypróbowanego JESZCZE przeze mnie osobiście - przepisu na Amok Trey. Zapewne w polskich warunkach nie wszystkie podane składniki będą osiągalne***, ale ja niezmiennie będę zachęcał do eksperymentowania i wyszukiwania zgrabnych substytutów. To jest cała przyjemność gotowania, które powinno być sztuką piękną - teatrem kreatywności i spontaniczności.

--

Rybny amok (Amok Trey)

(3 porcje)

Zmiękczone gorącą wodą, pocięte w prostokąty (12X8 cm) liście bananowca (odpowiednia kostrukcja z liści sałaty?) natnij głęboko na końcach i podwijając uformuj 'miseczkę', spinając obie strony każdego jej rogu (spokojnie, może być zszywaczem, jeśli wykałaczki zawiodą). Wykonaj dwie następne i odstaw na później.
Do miksera (albo naczynia, w którym będziesz w stanie w inny sposób utrzeć składniki na pastę) wrzuć pokrojone fragmenty (3cm) jednego korzenia galangalu, pociętą dolną (tylko wnętrze dolnych 10 cm) część łodyżki palczatki cytrynowej (lemon grass), łyżeczkę startych liści limonki kaffir, 5 suszonych (pokrojonych i rozmiękczonych wcześniej w gorącej wodzie) papryczek chilli (zapewne mniej, jeśli dla kogoś brzmi przerażająco), łyżeczkę soli i odrobinę mleka kokosowego. Zmiksuj na gładką pastę (curry) i odstaw do miski.
Zamarynowane wcześniej w azjatyckim sosie rybnym, dokładnie oczyszczone z ości filety (600g) ryby rzecznej podziel na kilkucentymentrowe fragmenty. Większość wrzuć do miksera i dokładnie zmiel. Dodaj pół kubka mleka kokosowego i ćwierć kubka kokosowego kremu, jedno jajko, (jeśli uważasz, że jeszcze trzeba) 1-2 łyżki sosu rybnego, 2 łyżeczki cukru (palmowego), 1/4 łyżeczki świeżo zmielonego czarnego pieprzu i przygotowaną wcześniej mieszankę curry. Kontynuuj miksowanie do uzyskania równej, gładkiej mikstury. Dodaj 4 listki zgniecionych liści kaffir lime i zamiksuj jeszcze dwa, trzy razy. Umieść na dnie miseczki z liści bananowca pozostałe fragmenty ryby i wypełnij ją pastą z miksera. Na wierzchu umieść więcej kremu kokosowego i fragmenty czerwonej papryczki chilli. Wstaw miseczki do parownika i umocuj (w sposób zależny od jego rodzaju) w dużym garnku, ponad gotującą się wodą.
Gotuj na dużym ogniu przez 15 minut.

Miseczka białego, gotowanego ryżu będzie obowiązkową przystawką. Całość można uzupełnić skomponowaną wg własnego gustu, ale prostą sałatką.

Dobrej zabawy :)

Grzesiek


* Sprawa korupcji w Kambodży wymaga chyba kilka słów wyjaśnienia. Przede wszystkim, łapownictwo jest w tym kraju swego rodzaju instytucją zastępującą system fiskalny. Odkąd tu jestem, nie spotkałem się jeszcze choćby z jedną osobą, która przyznałaby się do płacenia jakichkolwiek podatków, zarówno wśród Khmerów, jak i mieszkających i prowadzących tutaj swoje interesy obcokrajówców. Najzwyczajniej nikt ich nie wymaga. Za to łapówki każdy daje i każdy bierze, i tak - wg źródeł historycznych - od czasów imperium Angkoru. Dlatego trudno się dziwić, że dla Transparency International to właśnie Królestwo Kambodży jest podejrzanym numer 1.

** To, jak często przeciętny mieszkaniec Kambodży jada pełny posiłek jest osobną, niezbadaną jeszcze przeze mnie sprawą. Powyżej przytaczam jedynie lokalne źródła.

*** Wszystkie świeże zioła i przyprawy można rzecz jasna zastąpić odpowiednimi ilościami ich pakowanych wersji, dostępnych chyba w każdym większym sklepie na świecie.

W sprawie Kambodży i jej kuchni warto także poczytać: Phnomenon (j. ang.), blog prowadzony przez Phila Leesa

niedziela, 2 sierpnia 2009

A teraz coś z zupełnie innej beczki

Kambodża. Kraj zniszczony nieludzkim eksperymentem Czerwonych Khmerów i wieloletnim konfliktem wewnętrznym, którego pozbawieni edukacji i opieki medycznej, głodujący mieszkańcy ciemiężeni są przez superskorumpowany rząd i brutalną policję. Tropikalne piekło nędzy i rozpaczy. Pierwsza liga Trzeciego Świata.

A co, jeśli jest to rzeczywistość, której rozpowszechnianie w zewnętrznym świecie jest komuś bardzo na rękę?

Nie ma sensu dawać pieniędzy ludziom, którzy nie cierpią braków i prześladowań ze strony fanatycznego i skorumpowanego reżimu.

Kilka dni temu, po raz pierwszy od lat, w kambodżańskim dyskursie publicznym pojawiło się pytanie o szczerość intencji legionów zagranicznych organizacji pozarządowych oraz zachodnich dziennikarzy przetaczających się przez ten kraj. Zaczynający wreszcie przemawiać własnym głosem lokalni publicyści głośno zauważyli, że ludzie, których deklarowanym zadaniem jest niesienie pomocy najbiedniejszym, tutaj - z dala od swoich mocodawców z Pierwszego Świata - żyją ponad stan, bez żenady rozbijając się po najdroższych restauracjach i nocnych klubach Phnom Penh, aby nad ranem, wiezieni przez szoferów lśniącymi limuzynami, wracać do swoich ogrodzonych murami, luksusowych willi. Tylko, żeby zdobyć pieniądze na takie życie, trzeba nieustannie przekonywać pałających nieskończoną żądzą miłosierdzia, lecz ciągle racjonalnie myślących darczyńców z Zachodu, że potrzeby na miejscu są ogromne i niecierpiące zwłoki.

I tu na pomoc przychodzą ci, którzy na każdym kroku podkreślają, że ich misją jest dawanie świadectwa prawdzie. Żeby dostać się na pierwsze strony czołowych pism świata trzeba wszak dysponować mocnym materiałem. Jaka redakcja będzie chciała publikować tekst o tym, że w Kambodży właściwie nic nadzwyczajnego się nie dzieje, a ludzie jakoś sobie radzą? Żeby usprawiedliwić swój dalszy pobyt w Indochinach i nieraz niemałe jego koszta, trzeba zatem swojemu naczelnemu dostarczyć szokujący obraz nasilającego się cierpienia miejscowej ludności i nieustannego zagrożenia samego reportera ze strony skorumpowanego i bezwzględnego reżimu. Zaiste, idąc głównymi ulicami stolicy codziennie można zobaczyć, jak dziesiątki zagranicznych dziennikarzy z narażeniem życia wypijają litry piwa, paląc jointy i godzinami wylegując się w knajpianych ogródkach.

Bardzo udana symbioza ludzi, którzy lubią łatwe i wygodne życie na koszt innych.

Rzecz jasna, dla autorów powyższej krytyki, nie wszyscy pracownicy NGO i nie wszyscy dziennikarze są tacy tak, jak i nie wszystko jest całkiem w porządku w Kambodży. Ale jawnej hipokryzji coraz odważniej myślący mieszkańcy tego kraju znieść już najwidoczniej nie mogą.

***

Czasami dobrze natknąć się na takie burzące ustane 'prawdy' punkty widzenia i sobie samemu zadać parę niewygodnych pytań.

Grzesiek

czwartek, 23 lipca 2009

Przystanek Kambodża



Wciąż nie mogę otrząsnąć się z surrealizmu mojego pierwszego kontaktu z Kambodżą. Wyrzucony z tajskiego busa na przejściu granicznym, które wyglądało jakby zostało wzniesione na poczekaniu z okazji naszego przyjazdu, trzymając w dłoni żółty kartonik z napisem Phnom Penh poczułem, jak nieznana do tej pory inność wiesza mi się u szyi.

Po półgodzinie odbijania się od różnych okienek i powtarzaniu kilku tych samych, bezsensownych czynności znalazłem się na terytorium kraju, za którego wizę można zapłacić jedynie walutą jego największego wroga.

Ważności wypisanego w Bangkoku żółtego kartonika nikt nie kwestionował. Człowiek z firmy - jak sam się przedstawił - pojawił się znikąd i zajął się wszystkim. Po chwili dwa skutery mknęły betonową dwupasmówką wgłąb zielono-pomarańczowego nieznanego. Trzymając przed sobą wielkogabarytową walizkę A., obserwowałem w lusterku nieporuszoną twarz kierowcy. Niezmącony spokój wypływał także leniwą rzeką z krajobrazu, wytłumiając nawet brzęczenie pędzących sennie motorów. W takich chwilach nie zadaje się pytań. W takich chwilach przymyka się oczy i szczerzy zęby w uśmiechu idioty.

Nigdy wcześniej nie wdychałem powietrza o takim zapachu.

Po dwudziestu minutach przejechaliśmy przez most przecinający zatokę i wjechaliśmy do miasta. Chwilę później skutery zatrzymały się przed bramą otoczonego palmami hotelu. Magiczny żółty kartonik tym razem zamienił się na ekskluzywny pokój z widokiem na dziedziniec z basenem i bilet autobusowy do stolicy następnego ranka. - Odjazd o 7.40. Tylko proszę się nie spóźnić.

***

Potrzebowałem trzech tygodni i porządnej, przyjacielskiej rozmowy, żeby wrócić do siebie. Mam nadzieję, że na dobre.

Wszystko wskazuje na to, że w Indochinach zabawię dłużej. Powód jest prozaiczny - nawet beztroscy włóczędzy muszą jakoś zdobywać środki na swoje wojaże. Jeśli przepowiednia pewnej niewidomej, chińskiej wariatki była prawdziwa, już niedługo - w glorii i chwale - powinenem wrócić na szlak. Tymczasem jednak proszę o cierpliwość i wyrozumiałość.

Grzesiek

czwartek, 2 lipca 2009

Seledra or Life in The Woods



Zamieszkałem w lesie, ponieważ chciałem żyć z rozmysłem, stawać tylko przed podstawowymi faktami życia i przekonać się, czy nie mógłbym się nauczyć tego, czego ono może nauczyć, tak aby, gdy nadejdzie śmierć, nie odkryć, że nie żyłem.
Henry David Thoreau Walden or Life in The Woods (1854)

* * *

Instrukcje, które Nicola przesłał mi w mailu są dość szczegółowe: Take the bus from Rovinj to Rovinjsko selo, when you are there just walk other 200 mt on the same direction of the bus, you will find a green house. On that point turn right, and walk for other 50 mt, take left and go on until the pine forest, and enter on it on the right, in the white road. After one km take left and walk for 2 km more, than you will see some dogs, and some cars or vans, there is entance on the stone wall. Try to find us...
Próbuję. Kiedy już tracę nadzieję, że gdziekolwiek dzisiaj trafię i zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno jestem we właściwym lesie, za kolejnym zakrętem dostrzegam białego vana z napisem Moby Dick. Osada jest jednak pusta. Nicolę znajduję kilometr dalej, w dolinie, gdzie wszyscy pracują przy zbiórce siana. Zrzucam plecak i chwytam za grabie. Jak wszyscy, to wszyscy. Praca idzie sprawnie i godzinę później wracamy do osady.

- Kupiliśmy to miejsce trzy lata temu i nazwaliśmy je Seledra, czyli po prostu wiocha. Wtedy było nas więcej, dziesięć osób. Po pewnym czasie część z tych osób stwierdziła jednak, że życie w lesie nie jest dla nich i wróciła do miasta. Teraz mieszka nas tutaj pięcioro – Antun, Miro, Omar, Sedina i ja. Ale co chwila ktoś przyjeżdża i najczęściej zostaje na kilka miesięcy – tłumaczy Nicola, który jako jedyny ma już w lesie swój drewniany dom, a przy nim całkiem nieźle wyposażony warsztat. Pozostali mieszkają w vanach i właśnie się budują. Wiosną tego roku postawili kuchnię - półotwarte pomieszczenie wyłożone sianem i podobnie jak dom Nicoli zasilane panelami słonecznymi. Tutaj koncentruje się życie całej osady, odbywają się wieczorne rozmowy przy winie i rakiji, urozmaicane dźwiękami gitary, mandoliny, djembe lub akordeonu.

- Najgorzej jest zimą. W ciągu dnia mamy piętnaście, czasem nawet dwadzieścia stopni ciepła, ale w nocy temperatura spada do minus dziesięciu. Kuchni praktycznie nie da się wtedy używać. Dlatego zdecydowaliśmy, że postawimy tutaj większy budynek, w którym znajdzie się kuchnia z prawdziwego zdarzenia, coś w rodzaju livingroomu oraz sala gimnastyczna do ćwiczeń, bo wszyscy jesteśmy ulicznymi artystami - mówi Nicola, znany także jako Clown Barabba. - Najważniejsza jest nowa kuchnia, bo dzięki niej będziemy mogli produkować więcej sera i zaczniemy go wreszcie sprzedawać. Chętnych już mamy, ale na razie nie pozwalają nam na to warunki higieniczne – delikatnie rzecz ujmując. Codziennie rano w którymś z garnków znajdujemy kota.
Od kilku miesięcy w Seledrze przebywa Aritz - włóczący się po świecie Bask, który specjalizuje się w budowie domów z niewypalonej gliny, słomy i trocin. Aritz tłumaczy mi, że budynek w zasadzie nie będzie potrzebował ogrzewania, bo stosowany przez niego materiał bardzo dobrze trzyma ciepło. Budowa ma się rozpocząć we wrześniu i potrwa jakieś dwa lata.

Wieczorem, przy winie dochodzi do burzliwej dyskusji pomiędzy Omarem i Nicolą. Nie za bardzo wiem o co chodzi, bo jak zwykle w jednym zdaniu używają czterech języków, przechodząc płynnie z chorwackiego na angielski, a następnie na osobliwą mieszankę włoskiego z hiszpańskim.
- Jakiś czas temu postanowiliśmy, że co miesiąc będziemy odkładać na ten budynek 70 kuna. My z Omarem uważamy jednak, że to nie ma sensu. Jeżeli coś trzeba będzie kupić, po prostu będziemy się na to składać. To lepsze rozwiązanie. Ale Miro i Nicola twierdzą, że powinniśmy dalej odkładać pieniądze. Daliśmy sobie tydzień czasu i przedyskutujemy to w następną niedzielę – tłumaczy ze spokojem Antun, skręcając kolejnego papierosa.
- To bardzo dobry sprawdzian z życia w społeczności. Wszyscy jesteśmy indywidualistami, ale w każdej sytuacji musimy wypracowywać kompromisy – dodaje Nicola.

Mieszkańcy Seledry musieli także ułożyć sobie relacje z sąsiadami, którzy początkowo odnosili się do nich dość nieufnie. Osiedlająca się w środku lasu grupa klaunów, żonglerów i muzyków wzbudziła we wsi Rovinjsko Selo sporą sensację.
- Kiedyś byłem tutaj sam. Siedziałem w kuchni, czytałem książkę i nagle usłyszałem muzykę. Poszedłem przez las w kierunku, z którego dochodziły dźwięki i trafiłem na działkę naszych sąsiadów. Była tam jakaś duża impreza - wino, rakija, wiejska kapela. Wszyscy byli już nieźle wstawieni. Przedstawiłem się, powiedziałem, że jesteśmy sąsiadami i zaczęliśmy rozmawiać. Później oprowadziłem ich po naszej osadzie, pokazałem ogród, zwierzęta i mój warsztat. Nie mogli uwierzyć, że te wszystkie maszyny pracują, chociaż nie mamy prądu. Oglądali je z każdej strony, miałem niezły ubaw. Dopiero na koniec pokazałem im panele słoneczne – śmieje się Nicola i dodaje, że od tego czasu mieszkańcy Rovinjskiego Sela traktują ich bardzo przyjaźnie. Przyzwyczaili się także do widoku globtroterów, którzy coraz częściej błąkają się po wiosce w poszukiwaniu drogi do Seledry.
- Lubimy, kiedy odwiedzają nas ludzie z różnych stron świata. Ściągnąłem tutaj nawet swojego starego vana i przerobiłem go na apartament dla gości. Kiedyś pojawił się Australijczyk. Następnego dnia nieśmiało zapytał, czy może zostać jeszcze jedną noc. Odpowiedziałem, że może zostać tak długo, jak mu się podoba. I został miesiąc – mówi Nicola. - W zeszłym roku mieliśmy tutaj historię jak z filmu szpiegowskiego. Trafił do nas Kurd, który uciekł z Turcji i chciał się przedostać do Austrii, ale nie miał papierów. Udało nam się przemycić go przez granicę do Słowenii.

W nocy, kiedy wracam do mojego vana, w świetle czołówki dostrzegam na ścieżce niewielkiego węża. Przez chwilę uważnie się nawzajem obserwujemy, po czym każdy spokojnie idzie w swoją stronę.
- Poskok. Mamy tutaj jednego – mówi mi rano Antun i podaje butelkę z formaliną, w której unosi się żmija z charakterystycznym rogiem na nosie. - Jest bardzo jadowity, zdarzały się nawet śmiertelne przypadki. Ale nie nie jest groźny, jeżeli nie zrobisz mu krzywdy. Musisz patrzeć pod nogi i uważać, kiedy siadasz na kamiennych murkach, bo one tam mieszkają. A w okolicy naszej kuchni mieszka istriański pyton, czyli kravacac. Ma jakieś dwa metry długości. Ale nie masz się co obawiać, nie jest jadowity.
Oprócz kilku poskoków i istriańskiego pytona w Seledrze znaleźć można także trzy konie, krowę, kilka kóz, kury, dwa koty i dziesięć psów.
- To Batman i Robin – Nicola podnosi z ziemi dwa szczeniaki – białego i czarnego. - Problem w tym, że Batman okazał się suczką... Zostawił je nam koleś, który przez chwilę tutaj mieszkał. Znalazł je w lesie, przyniósł nam, powiedział „no to cześć, bo ja już muszę lecieć” i zniknął. Porca mizzeria. Jakbyśmy mieli tutaj za mało psów... Może chcesz jednego?

Michał

środa, 1 lipca 2009

Experience Himalaya - Experience the World

Zaczęło się od chęci doświadczenia życia w najwyższych górach świata. Szybko jednak okazało się, że był to jedynie pretekst, żeby doświadczyć świata samego. Otrzeć się o życie w jego najczystszej postaci.

Projekt Experience Himalaya wykroczył poza swoje ramy niemalże już na starcie. Uwolnił w nas z dawna tłumione pragnienia, które zaskoczyły nas nieco swoją intensywnością i bogactwem. Decyzja o wyjeździe przeniosła nas bez ostrzeżenia w świat niemalże nieskończonych możliwości.

I tak oto jeden z nas znalazł siebie konsekwentnie eksplorującego wciąż dzikie piękno i kulturową złożoność Bałkanów, drugi ciągle nie może uwierzyć, że nagle pojawił się w sercu Indochin. Obaj daleko od Himalajów.

Himalaje otworzyły nam drogę do świata i nasza działalność jest już bardziej projektem o nazwie Experience the World. Nie znaczy to jednak, że Experience Himalaya przestaje istnieć, bynajmniej. Staje się jedynie częścią większej całości, której ciężko już teraz uniknąć. Na pewno będzie miał swoją kontynuację i w dalszej przyszłości być może jakiś finał, czy choćby częściowe rozwiązanie. Teraz jednak przyszedł czas na inne rzeczy, które okazały się niezdolne do cierpliwego oczekiwania na swoją kolej.

Zdecydowaliśmy nie przerywać działalności bloga, a jedynie poszerzyć jego profil. Mamy nadzieję, że znajdziemy Wasze zrozumienie i blog Experience Himalaya - Experience the World będzie dostarczał swoim Czytelnikom nie mniej atrakcji niż do tej pory.

Z poważaniem,

Chłopacy :)

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Don't worry, be hippie



- W tym czasie za dolara płacono 11 nepalskich Rupii. Nocleg w moim hostelu kosztował 3 Rupie, dokładnie tyle samo, co 10 gramów marihuany. - Suman Shrestha, rozparty w wielkim, wiklinowym fotelu, z wyraźną przyjemnością wraca do wspomnień roku 1972. Wtedy to otworzył The Century Lodge, jeden z pierwszych pensjonatów na Jhochhen Tole w Kathmandu, miejscu, które trzydzieści pięć lat temu znane było wyłącznie jako Freak Street - Ulica Dziwaków.

- Och, to były cudowne czasy - wspomina Suman, gładząc się po dobrze odżywionym brzuchu - Hippisi nie sprawiali żadnych problemów, zbyt byli zajęci miłością, muzyką i paleniem trawy. A wiadomo, marihuana i haszysz wzmagają apetyt...

Nic dziwnego, że na Jhochhen zaroiło się od restauracji, kawiarni i barów. The Hungry Eye, Don't Pass Me By, Robbie's Place, wymieniając tylko najsławniejsze. W miejscu, w którym ziołowe używki były całkowicie legalne, a do tego tańsze niż woda, narodził się także ciekawy rodzaj cukierni. - Snowman, zaraz za rogiem. Myślę, że do tej pory można u nich kupić haszyszowe ciasteczka spod lady - śmieje się Suman.

Jednak sielanka nie trwała długo. Z początkiem lat 80., wraz z coraz liczniejszymi przedstawicielami degenerującego się już wówczas ruchu hippisowskiego, w Kathmandu pojawiły się twarde opcje: heroina i kokaina. - To był początek końca. Zagnieździli się tu narkomani, zaczęły się kradzieże i rozboje, musiałem zlikwidować pokoje wieloosobowe - wzdycha Suman. - Ponieważ paru amerykańskich nastolatków nie przeżyło swoich eksperymentalnych wycieczek do Nepalu, w 1985 roku USA wymusiły wreszcie na naszych władzach delegalizację wszystkich narkotyków. To jeszcze tylko pogorszyło sprawę. Natychmiast uruchomił się czarny rynek, dealerzy, przestępczość. Freak Street stała się synonimem kłopotów.

Ponieważ ściągający w coraz większej ilości amatorzy trekkingu starali trzymać się od nich z dala, turystyczne centrum miasta przeniosło się bardziej na północ od przylegającego do Ulicy Dziwaków Durbar Square, do rozrastającej się właśnie dzielnicy Thamel. Na Freak Street hostele i restauracje zaczęły stopniowo upadać, ulica wróciła do miejscowej ludności, a taksówkarze przestali rozpoznawać hippisowską nazwę Jhochhen Tole.

The Century Lodge jest już ostatnim hostelem pamiętającym czasy dzieci-kwiatów, Snowman jedyną taką 'restauracją'. Z ponad trzydziestu pensjonatów i kilkudziesięciu innych lokali w latach 70. Freak Street skurczyła się do zaledwie kilkunastu turystycznych punktów i stanowi obecnie spokojną i tanią alternatywę dla napakowanego hotelami i wyższej klasy restauracjami Thamelu. Ciągle można tu spotkać dziwaków z całego świata, ale atmosfera 'rewolucji seksualnej' wyparowała bezpowrotnie. - Dzisiejsi neo-hippisi nie sprawiają może za wiele kłopotów, ale to zupełnie inne pokolenie. Od bratania się z lokalną ludnością, śpiewu, tańca i zwykłej rozmowy wolą internet i swoje i-Pody - kończy ze smutkiem w głosie Suman.

***

Powyżej pozwoliłem sobie zamieścić pobieżne streszczenie materiału, nad którym obecnie pracuję. Kathmandu mimo, że jest jednym z najbrzydszych miast na Ziemi, ma jednak do zaoferowania kilka ciekawych miejsc i doznań, nie zawsze wymienianych w popularnych przewodnikach dla turystów.

Grzesiek

piątek, 12 czerwca 2009

Jej Wysokość Annapurna



Pół godziny oczekiwania przy urzędowym okienku, cztery zdjęcia paszportowe i trzy wypełnione formularze dały mi ostatecznie wstęp w granice obszaru ochronnego wokół Annapurny. Wreszcie mogłem zbliżyć się do górskich gigantów, na których ośnieżone szczyty spoglądałem z rosnącą fascynacją z ulic Pokhary.

Po godzinie jazdy autobusem znalazłem się w Phedi. Jeszcze raz spojrzałęm na mapę.
- Mapy Shangri-La, pewna droga do raju. - Oznajmiał napis na okładce. - Oby nie. - pomyślałem i zacząłem rozglądać się za mającą się tu rozpoczynać ścieżką.
- Tam, za domem. Cały czas do góry kamiennymi schodami, żadnych zejść w lewo i prawo. Chcesz pan kupić kijek? - Niski chudzielec w - zapewne kilka lat wcześniej białym - podkoszulku na ramiączkach wynurzył się z jednej z chat, pociągnął siarczyście nosem i splunął we wskazanym kierunku.
- Nie, dziękuję. Myślę, że sobie poradzę. odparłem jak najgrzeczniej i wbiegłem na ścieżkę. Ułożone z głazów i kamieni schody pięły się niemalże prosto do góry. Od następnej wioski dzieliło mnie 650 metrów przewyższenia na dystansie półtora kilometra...

Mapa wydawnictwa Shangri-La zaprowadziła mnie dość pewnie do raju. Na szczęście do raju na ziemi. Po kilku dniach pieszej wędrówki, wielu zejściach i wejściach górskimi zboczami, paru noclegach u miejscowej ludności (najlepszym couchsurfingiem jest życzliwa rozmowa z ludźmi spotkanymi po drodze) i w niewielkich schroniskach, przekroczeniu kilku wiszących mostów i kilkudziesięciu prowizorycznych kładek dotarłem w końcu do Sanktuarium Annapurny.

Pogodny poranek w ABC (Annapurna Base Camp, 4130 m n.p.m.) wart jest każdych pieniędzy świata. Spektakl zaczyna się, kiedy pierwsze promienie słońca załamując się na poszczerbionych wierzchołkach Annapurny III, Ghandarba Chuli i Machhupuchhre (Rybi Ogon) zaczynają podpalać śniegi na grzbietach Annapurny South i Annapurny I (8091 m). Po chwili oba szczyty prezentują się w całej swej monstrualnej okazałości a głębia błękitu nieba nad nimi i przejrzystość powietrza wokół zapierają dech w piersiach. Można tak trwać z zadartą głową kilka godzin dopóki kurtyna białych chmur nie oznajmi końca przedstawienia. Każdy, kto kocha góry wie, co to znaczy stać z nimi twarzą w twarz, ale spojrzeć w oczy ośmiotysięcznikowi to już doznanie zwielokrotnione.

Jedno z moich dziecięcych marzeń zostało spełnione. Aczkolwiek, jak głośi turystyczny slogan reklamowy Nepalu - Jeden raz to za mało. :)

Grzesiek

sobota, 30 maja 2009

Na krawędzi



Rzeka Tinau jest zapewne pięknym zjawiskiem przyrodniczym, ale raczej nie dla większości zachodnich turystów, którzy dopiero co przybyli do Nepalu. Wśiadając do autobusu w rozpalonym słońcem, nizinnym mieście Butwal żaden z nich nie ma choćby cienia pojęcia czego doświadczy już za chwilę.

*

Zaledwie kilka minut po opuszczeniu granic miasta rozklekotana, załadowana po brzegi towarem, bagażami i pasażerami metalowa puszka zaczęła wspinać się po wąskiej drodze wzdłuż niewinnie wyglądającego wzgórza. Jednak ekscytacja nowym doświadczeniem stopniowo zmieniła się w lekką irytację a szeroki uśmiech na twarzy w niepewną minę w miarę, jak kamieniste koryto rzeki opadało coraz niżej krawędzi jezdni. Kiedy przepaść zdecydowanie przekroczyła głębokość stu metrów a koła autobusu ciągle toczyły się centymetry od niezabezpieczonego niczym pionowego urwiska, siedzenia zajęte przez nieustraszonych podróżników z Zachodu zaczęły poskrzypywać pod ciężarem ich nerwowo zmieniających pozycje ciał.
Please, just don't fall - Amerykanin na siedzeniu obok z białego zmienił kolor na szary. W tym samym czasie z drugiej strony trąbiąca wściekle ciężarówka zaczęła bez żadnych kompleksów wyprzedzać nasz pędzący autokar. Każda kolejna wyrwa w krawędzi bitej, ziemnej drogi wydawała się być ostatnią rzeczą widzianą w życiu. Przepiękne krajobrazy rozciągające się wokół wąwozu kryjącego w sobie wody górskiej rzeki nie miały najmniejszych walorów estetycznych - w takich momentach przyroda jawi się wyłącznie jako śmiertelny wróg. Kiedy nagle moim oczom ukazał się wielki, jaskrawy malunek na ścianie jakimś cudem wciśniętego w zbocze domku, wybuchnąłem nerwowym śmiechem. Safety condoms. Secure your future... zachęcała reklama. O tak! Biorę od razu dziesięć! - wykrzyknąłem w myślach - Jeśli tylko są w stanie mnie ocalić...

Po trzydziestu minutach przestałem zwracać uwagę na odchłanie pojawiające się i znikające za oknem. Miejscowi pasażerowie toczyli codzienne rozmowy co chwilę przerywane wybuchami śmiechu, radio grało pełną mocą. Ktoś siedzący na dachu opuścił nogi dokładnie nad moją głową a nastolatek uczepiony poręczy na progu cały czas otwartych drzwi autobusu splunął w przepaść rozciągającą się tuż pod nim. Jakie śmiertelne niebezpieczeństwa groziły nam przez następne siedem godzin podróży nie wiem - reflektory autokaru nie były w stanie przebić się aż tak daleko przez mrok nocy.

Widok Phewa Tal o zmierzchu jest najlepszą rekompensatą za wszystkie niewygody podróży z Butwalu do Pokhary. A może nawet za wszystkie niewygody tego świata.

Grzesiek

sobota, 23 maja 2009

Maszyna, która robi phing



Na zakończenie przygody z McLeod Ganj i klasztorem Zilnon Kagyeling zaglądniemy przez dziurkę od klucza do kuchni ZKL Cafe, gdzie niepodzielnie króluje kolejny z klejnotów tej niezwykłej wyspy skarbów. Zapomnijcie o dyplomowanych w Paryżu szefach kuchni, prawdziwe kulinarne talenty poukrywane są w wioskach i miasteczkach całego świata, gdzie artyści tej najbardziej zmysłowej ze sztuk chronią się przed szaleństwem wielkomiejskiego życia. Tutaj swoją spokojną przystań znalazł Lahpa - jeden z najlepszych kucharzy jakich miałem okazję poznać w życiu.

Dziwię się, że jeszcze nikt nie nadał mu przydomka "magiczny" - właściwie wszystko, czego się dotknie zamienia się w wyborne danie. Nawet najprostsza potrawa z jego menu obraca się w królewską ucztę: od kuchni tybetańskiej, przez chińską i indyjską, aż po europejską.

Jest jednak jedna specjalna rzecz, dla której ludzie ściągają do skromnego wnętrza ZKL Cafe z całej okolicy. Nie jest to bynajmniej złocista kantońska kaczka w pomarańczach ani sarnina w truflach i czerwonym winie, a bardzo proste danie, które można zamówić w większości tybetańskich restauracji. Ale phing z czarnymi grzybami jedynie w wykonaniu Lahpy wprawia w błogostan porównywalny z miłosnym uniesieniem.

Jak dotąd najlepsza potrawa jaką jadłem od przyjazdu.


Lahpy phing z czarnymi grzybami

(porcja dla jednej osoby, czas przygotowania: do 30 min.)

jedno "gniazdo" makaronu ryżowego
garść suszonych chińskich czarnych grzybów (mun)
2 ziemniaki
pomidor
czerwona cebula
czosnek
korzeń imbiru
masło/oliwa
sól (najlepiej ziołowa lub czosnkowa)
czarny sos sojowy
---
jedna dusza artysty
szczypta dobrego humoru
---

Włącz kuchenne radio i ustaw dobry program muzyczny. Jeśli potrafisz, śpiewaj lub choćby podśpiewuj. Pomyśl o tym jaki świat jest piękny, wspomnij wszystkich, których kochasz i uśmiechnij się szeroko.

Do miski wrzuć porcję makaronu ryżowego oraz suszonych grzybów mun i zalej je gorącą wodą. Odstaw na 10-20 minut. Przygotuj także rondel z dobrze pasującą pokrywką.

Zwróć uwagę, jak doskonała jest piosenka, którą właśnie grają. Co za wyczucie rytmu!

Weź dwa średniej wielkości obrane i umyte ziemniaki i pokrój w grube fragmenty. Na kuchennej desce posiekaj drobno nie więcej niż pół niewielkiego pomidora, pół małej czerwonej cebuli oraz ząbek czosnku i odpowiadający mu wielkością fragment korzenia imbiru. I przestań wreszcie martwić się tym ostatnim rachunkiem, to w końcu są tylko pieniądze. Bez nich na świat przyszliśmy, bez nich z niego odejdziemy.

Rozpuść odrobinę dobrego masła w rondlu a następnie dodaj niewielką ilość oliwy z oliwek. Szczypta soli napewno nie zaszkodzi. Na tak rozgrzany tłuszcz wrzuć ziemniaki. Nie przesadzaj z wielkością płomienia pod rondlem, nam się aż tak nie pali.

Stopniowo dodawaj czosnek z imbirem, cebulę, pomidory. Nie spiesz się, daj im czas na uwolnienie swoich właściwości. W międzyczasie możesz pogłaskać swojego kota i powiedzieć mu kilka ciepłych słów. Jeśli nie masz kota, koniecznie spraw sobie jednego.

Wyciągnij kilka nitek makaronu i ze dwa grzyby z miski i dorzuć je do garnka. Po chwili zalej całość gorącą wodą tak, aby przykryła ziemniaki. Umocuj dokładnie pokrywkę (z odpowietrznikiem) i zwiększ nieco płomień pod naczyniem.

Teraz wyglądnij za okno i zachwyć się widokiem. Pomachaj sąsiadowi, wystaw twarz do słońca. Jeśli pokrywka zaczęła podskakiwać zdejmij ją na chwilę, żeby wyrównać ciśnienie. Dodaj parę kropel czarnego sosu sojowego, zamieszaj wywarem i sprawdź, czy ziemniaki stają się już miękkie.

Odcedź dokładnie makaron i grzyby z miski, pozostałą wodę wylej. Przygotuj porcelanowe naczynie na uroczym spodku z tym zabawnym wzorkiem, który zawsze wprawia cię w dobry nastrój. Jedzenie powinno być przyjemnością.

Ziemniaki są już w sam raz, dorzuć więc do nich odcedzone grzyby i makaron. Pozwól im się pogotować chwilę na mniejszym ogniu, pokrywkę możesz już odstawić.

Koniec jednej przyjemności jest początkiem następnej - phing jest gotowy do spożycia. Jeśli serwujesz go innej osobie koniecznie śmiej się w głos podając do stołu. Tak przynajmniej zawsze robi Lahpa.

---
Danie powinno spożywać się drewnianymi, bambusowymi, albo porcelanowymi pałeczkami. W przypadku braku cyrkowych umiejętności łyżka także będzie dobrym rozwiązaniem.

Doskonałą przystawką do phingu jest niewielka porcja gotowanego białego ryżu.

Uwaga: Stan błogości utrzymuje się nawet do 30 minut po spożyciu.

Ach, i zachęcam wszystkich do dostosowywania przepisu do własnych upodobań. Zamiast/oprócz czarnych grzybów można dodać każdego rodzaju mięsa - pokrojone trzeba wrzucić do rondla przed ziemniakami. Później jak powyżej.

Grzesiek :)

wtorek, 19 maja 2009

La mia anima e a Trieste


Moja dusza jest w Trieście - napisał James Joyce w liście do swojej kochanki Nory Barnacle. Irlandczyk spędził w tym mieście dwanaście lat i był to jeden z najważniejszych okresów w jego życiu. To właśnie tutaj, w tym kosmopolitycznym porcie nad Adriatykiem skończył pisać Dublińczyków i Portret artysty z czasów młodości, to tutaj zaczął tworzyć swoje opus magnum - Ulyssesa. Podobno opisując Dublin, Joyce tak naprawdę myślał o Trieście - przynajmniej tak uważają triesteńczycy. Włócząc się śladami Joyce'a po niezliczonych triesteńskich uliczkach, zaułkach, placach i dokach wciąż można poczuć atmosferę tego miejsca, które tak zauroczyło dublińczyka. W rejonie Piazza Barbacan odnajdziemy pozostałości po Cittavecchia, czyli starej dzielnicy Triestu, słynącej niegdyś z niezliczonej ilości tanich kafeterii, trattorii i petesserii (barów serwujących spirytus), 45 zarejestrowanych burdeli, 300 prostytutek dostępnych 24 godziny na dobę, a także z gwałtów, rabunków, pobić i okazjonalnych morderstw, które były tutaj na porządku dziennym. Trudno się dziwić, że Dublińczyk pokochał to miejsce i stało się ono pierwowzorem słynnego Nighttown z Ulissesa. Dzisiaj Joyce byłby zapewne zawiedziony, bo jest tutaj nieco spokojniej, a większą część starej zabudowy zniszczono w latach 30 XX wieku, zastepując modernistycznymi budynkami. Znacznie więcej odwiedzanych przez pisarza miejsc zachowało się w innych częściach miasta, przede wszystkim w XVIII-wiecznej dzielnicy Teresiano, która stanowiła kosmopolityczne serce Triestu. W bliskiej odległości od siebie stoją tutaj trzy kościoły - greckokatolicka cerkiew San Nicolo, prawosławna cerkiew San Spiridone oraz katolicki kościół San Antonio Taumaturgo di Padva. Irladnczyk, który sam był raczej ateistą, lubował się w odwiedzaniu tych miejsc i porównywaniu nabożeństw w poszczególnych obrządkach. Znacznie częściej przesiadywał jednak ze swoim przyjacielem Umberto Sabą w pobliskiej Caffe Stella Polare przy Piazza della Borsa 15. Niestety nie istnieje już osteria In Trinfo na Piazza Barbakan, w której Joyce wlewał w siebie niezliczone ilości ulubionego wina Opollo di Lissa. Do dzisiaj jednak istnieją dwa inne lokale, które skutecznie ściągały go do pozycji horyzontalnej - Osteria Da Marino przy via Ponte 5 oraz Antico Cafe San Marco przy via Battisi 16. Samego Joyce'a można spotkać nad Canale Ponterosso, gdy zapewne po nocy spędzonej w San Marco zmierza w kierunku jednego z wynajmowanych przez siebie mieszkań. A było ich sporo, bo autor Ulissesa permanentnie był w kłopotach finansowych i notorycznie musiał się przeprowadzać.
Triest wciąż jest miastem otwartym na świat i wciąż oddycha wielokulturowością. Można ją poczuć na nabrzeżu portowym, w licznych kawiarniach, trattoriach i osteriach, w dzielnicy serbskiej, wśród istriańskich uchodźców, w słoweńskich wioskach na wzgorzach Carso, a także w niezliczonych księgarniach, które poukrywały się w triesteńskich zaułkach. Triest to miasto, gdzie pojmujemy od razu, jak złożona jest kwestia kulturowej tożsamości, krzyżowania się kultur, narodowości, języków. Miasto żyjące w literaturze i literaturą, ponieważ literatura stanowi jedyną przestrzeń, w której możemy odnaleźć siebie samych i dowiedzieć się naprawdę, kim jesteśmy - pisze w eseju Europa widziana z Triestu Claudio Magris, triesteńczyk, którego często spotkać można przy stoliku w San Marco. Wiem, że teraz już tak będzie - Istria, Wojwodina, Bośnia, Kosowo... Pomieszanie narodów, kultur i języków. Po prostu Babel. Czas znowu ruszać w drogę.

Michał

niedziela, 17 maja 2009

Życie zwielokrotnione



Niezwykłe, jak wiele może się wydarzyć w tak niepozornym miejscu na ziemi. Niesamowite, ile znaczących przyjaźni można zawrzeć w tak krótkim czasie. McLeod Ganj dało mi więcej niż mogłem przypuszczać.

Co dokładnie Stasiuk miał na myśli pisząc słowa, które stanowią motto tego projektu, mogę tylko zgadywać. Wiem natomiast, że moje życie się zwielokrotniło. Stało się tak bujne, że przez każdy jego moment muszę się przedzierać jak przez dżunglę.
Pamiętacie Pera Evensena - postać z filmu 'Loop' spędzającą lato w wieży obserwacyjnej pośrodku lasu - mówiącego: "to dziwne, ale rzeczy wymagają tutaj czasu"? Mam dokładnie takie samo wrażenie. Jeden dzień spędzony wśród mieszkańców i gości klasztoru Zilnon Kagyelin Nyingmapa obfituje w więcej wydarzeń niż tydzień w wielkim, zachodnim mieście. Na wiele rzeczy zaczyna zwyczajnie brakować miejsca.

Przez ostatnich kilka dni tematem przewodnim było wesele. Jest to zresztą jeden z głównych powodów, dla których ciągle jestem tutaj, nie mogłem nie przyjąć zaproszenia. Wyobraźcie sobie tylko - niemiecko-tybetańskie wesele w Indiach!
Poranna ceremonia trwała kilka minut, wesele kilkanaście godzin. Jak za dawnych, dobrych czasów w Polsce, pod prowizorycznym namiotem ustawionym na dziedzińcu klasztoru, goście siedzieli przy suto zastawionych ławach - trzech kucharzy przez dwa dni pracowało nad przygotowaniem wszystkich tych cudów, a było to niezwykle skromne wesele - podczas gdy Jens i Kelsang, obwieszeni dziesiątkami khat (ceremonialnych szali, które wyrażają błogosławieństwo i czystość intencji ofiarodawców) cierpliwie dopełniali tradycji siedząc nieruchomo w tym samym pomieszczeniu, w którym wcześniej przyjmowali życzenia i prezenty. Przy stole pojawili się dopiero popołudniu.
Oczywiście prawdziwa zabawa zaczęła się, kiedy otwarto beczkę z czangiem - tybetańskim alkoholem domowej produkcji. W czasie, gdy co bardziej zmanierowani, zachodni goście raczyli się obrzydliwą indyjską_szkocką whisky, większość osób czerpała swój napitek prosto z wiaderek. Czang działa bardzo powoli, ale skutecznie - pod koniec było już jak na polskim weselu.

Nie wiem, czy kiedykolwiek byłbym w stanie się tu nudzić.

Nic jednak nie trwa wiecznie, więc zacząłem się już pakować. Bilet na pociąg z Pathankot do Varanasi (ok. 24h) będę miał za kilka dni. Tam czeka mnie przesiadka do autobusu i po następnych dziewięciu godzinach jazdy powinienem być na granicy z Nepalem. Z jednej strony nie mogę się doczekać dalszego bycia w drodze, z drugiej opuszczanie Dharamsali idzie mi bardzo opornie. Wiem, że tu jeszcze kiedyś wrócę.

Grzesiek

P.S.

Dziękuję niezmiernie za wszelkie komentarze pod naszymi wpisami, wasze dobre słowo jest najlepszą motywacją do pracy. Tuk Ji Che!

niedziela, 3 maja 2009

W pewnej norze mieszkał pewien hobbit



Na obrzeżach McLeod Ganj, w mrocznej i wilgotnej, gospodarczej części klasztoru Zilnon Kagyelin Nyingmapa znajduje się licha dobudówka, która zdaje się być bardziej domkiem dla lalek niż ludzką siedzibą. Żeby wejść do środka dorosły człowiek musi zgiąć się w pas.

Minimalistyczna kuchnia w korytarzu, którego wysokość ciągle trzyma nas w pozycji pochylonej i ascetyczny pokoik mieszczący maleńkie łóżko, regał z figurkami bóstw, czarkami i wciśniętym w róg telewizorem pokazującym głównie program BBC World, to praktycznie cała przestrzeń życiowa pary tybetańskich staruszków. Niewiadomo czy to natura z urodzenia, czy też dopiero starość obdarzyła ich tak niewielkim wzrostem.

W klasztorze kochają ich wszyscy. Nie da się inaczej - tak pogodnych i ujmujących ludzi trudno znaleźć w dzisiejszym świecie. Mimo blisko osiemdziesięciu lat życia za sobą, oboje zachowują się jakby byli parą szesnastolatków. Są gotowi spontanicznie porwać nieznajomych do tańca, stroić żarty warte Ministerstwa Głupich Kroków a wieczorami słychać ich chichot dobiegający z dachu, gdzie siedzą i wpatrują się w gwiazdy. W chłodniejsze dni można zobaczyc ich wchodzących razem do kabiny prysznicowej z ciepłą wodą.

Niepozorna fizjonomia i dziecięce wręcz usposobienie kryje jednak w sobie sporą niespodziankę. Niewidoczne na pierwszy rzut oka drzwi w korytarzu ich mikroskopijnej chatki prowadzą do równie niewielkiego, lecz bardzo jasnego pomieszczenia. Pod ścianami rzędem stoją figurki i rzeźby znane ze świata sztuki buddyjskiej. Niektóre są niemal ukończone, połyskujące złotą farbą, reszta czeka cierpliwie na swoje brakujące ręce, nogi czy głowy. W jednym z kątów, poniżej półek z puszkami i buteleczkami niezliczonych odcieni farb, stoi niski, półokrągły stolik, na którym leżą równo poukładane narzędzia. Wygodna mata dopełnia całości miejsca pracy.

Nasz uroczy staruszek to Ulla Kelsang Dorjee, jeden z największych żyjących artystów sztuki buddyjskiej. Jego posągi* i rzeźby zdobią wszystkie najważniejsze świątynie tej tradycji religijnej, włączając w to sławny Rumtek w Sikkimie i Bodh Gaja - najświętsze miejsce dla wyznawców nauk Buddy. Żaden szanujący się klasztor nie postawi nowej stupy bez konsultacji z tym wesołym dziadkiem, zamieszkującym wraz ze swoją babcią niewielką norę, niczym tolkienowski hobbit.

Uważam się za szczęśliwca, mogąc każdego dnia obserwować Kelsanga przy pracy, przegryzając w tym samym czasie porządnie okraszone masłem tingmo, którymi nieustannie - mimo moich rozpaczliwych apeli i protestów - karmi mnie Khandro Dorjee. Nie pozwalają mi wyjść, dopóki ogromny termos z tybetańską herbatą nie zostanie do cna opróżniony.

Tuk Ji Che Po-la, Tuk Ji Che Mo-la! Tashi Delek!

* Największy z nich (rzeźba Kalaczakry), postawiony jeszcze przed chińską inwazją w Tybecie miał 14 metrów wysokości. Jak wspomina Kelsang - oczy posągu miały średnicę równą długości ludzkiego ramienia.

Grzesiek

czwartek, 23 kwietnia 2009

Mister Tibet



Żeby dostać się do biura Lobsanga Wangyala trzeba dobrze znać drogę. Chroniony przez prawdziwy labirynt schodów, schodków i zaułków jeden z najbardziej ekscentrycznych Tybetańczyków w Dharamsali większość czasu spędza przed monitorem komputera w pokoju z widokiem na szczyty masywu Dhauladhar i dolinę Kangra. Kiedy wchodzę do środka z zalanego słońcem tarasu, Lobsang właśnie rozmawia ze swoją japońską przyjaciółką. Rozparty aż nadto wygodnie na krześle sięga do talerza po kawałek tsampy. Przypięty do koszuli znaczek 'I love Obama' natychmiast rzuca się w oczy.

- Wizyta w Dharamsali bez rozmowy ze mną byłaby niekompletna. - wita mnie z szelmowskim uśmiechem i wskazuje puste krzesło. Jednocześnie czuję, jak intensywne spojrzenie niemalże przewierca mnie na wylot.

Przestronne wnętrze zdominowane przez pastele oprócz kilku wysokiej klasy komputerów mieści jeszcze rzędy książek, stosy płyt dvd i porozstawiane w różnych miejscach statuetki i odznaczenia. Z niewielkiej kuchni w rogu pokoju ktoś nagle przynosi trzy kubki tybetańskiej herbaty i bez słowa opuszcza pomieszczenie.

- No dobrze, ale o co w tym wszystkim chodzi?

Lobsang odwraca się w moim kierunku i po europejsku zakłada nogę na nogę. Po każdym zdaniu robi dłuższą przerwę, układając je tak, aby przypadkiem nie zmarnować energii na niepotrzebne słowa.

- Tybetańskie społeczeństwo jest niezwykle konserwatywne, w związku z czym ludzie są bardzo ostrożni. Kiedy w ich kulturze pojawia się coś nowego, robią się nerwowi. Nie można tak po prostu łamać istniejących tabu. Właśnie w takim społeczeństwie się wychowałem. Postanowiłem więc zaszokować ludzi tak bardzo, żeby następnym razem, gdy ktoś wprowadzi coś nowego, nie było więcej miejsca na szok.

Popijając herbatę, tajemnicza Japonka potakuje w milczeniu. Lobsang częstuje mnie tsampą.

- W 2002 roku wymyśliłem Miss Tibet. Chciałem wyciągnąć nasze kobiety z cienia. Dzięki Dalajlamie zaczęły one pojawiać się w tybetańskiej polityce, ale to ciągle za mało. Uznałem, że potrzeba im większej zachęty do rozpoczęcia własnej działalności. Poza tym, to jest Miss Tybetu, nie Miss Japonii, czy Miss Polski, co podkreśla naszą narodowość.

Lobsang wyciąga z szuflady zieloną szarfę.

- W roku 2007, w trakcie konkursu Miss Earth na Filipinach Chińczycy próbowali zablokować udział naszej uczestniczki. Tenzin Dolma wystartowała jako niezależna Miss Tibet, jednak w trakcie trwania konkursu chińskie władze dopięły swego i zmusiły organizatorów do przygotowania na finał szarfy z napisem "Miss Tibet, China". Tenzin odmówiła jej założenia i zrezygnowała z uczestnictwa.

***

Gdyby cudownym przypadkiem jakiś redaktor naczelny śledzący z napięciem naszego bloga był zainteresowany tematem, z chęcią dopiszę resztę :)

Lobsang Wangyal to spiritus movens nowoczesnego życia kulturalnego Tybetańczyków na uchodźstwie. Zanim pojawiła się Miss Tibet, organizował już Free Spirit Festival. W dalszych latach pojawiły się jeszcze: Tibetan Music Awards i Tibetan Film Festival. Jest też odpowiedzialny za Tybetańskie Igrzyska Olimpijskie w ubiegłym roku. Obecnie pracuje nad ambitnym projektem o nazwie "Razem dla Tybetu", który 10. 10. 2010 r. ma zgromadzić milion osób na pro-tybetańskich wiecach w Nowym Jorku, Genewie i Brukseli. Oprócz tego przygotowuje 'Tydzień Mody Tybetańskiej", który ma odbyć się w Paryżu w 2011 roku. Większość kosztów pokrywa z własnej kieszeni. Twierdzi, że jednocześnie utrzymuje piętnaście stałych kochanek :)

Grzesiek