Niezwykłe, jak wiele może się wydarzyć w tak niepozornym miejscu na ziemi. Niesamowite, ile znaczących przyjaźni można zawrzeć w tak krótkim czasie. McLeod Ganj dało mi więcej niż mogłem przypuszczać.
Co dokładnie Stasiuk miał na myśli pisząc słowa, które stanowią motto tego projektu, mogę tylko zgadywać. Wiem natomiast, że moje życie się zwielokrotniło. Stało się tak bujne, że przez każdy jego moment muszę się przedzierać jak przez dżunglę.
Pamiętacie Pera Evensena - postać z filmu 'Loop' spędzającą lato w wieży obserwacyjnej pośrodku lasu - mówiącego: "to dziwne, ale rzeczy wymagają tutaj czasu"? Mam dokładnie takie samo wrażenie. Jeden dzień spędzony wśród mieszkańców i gości klasztoru Zilnon Kagyelin Nyingmapa obfituje w więcej wydarzeń niż tydzień w wielkim, zachodnim mieście. Na wiele rzeczy zaczyna zwyczajnie brakować miejsca.
Przez ostatnich kilka dni tematem przewodnim było wesele. Jest to zresztą jeden z głównych powodów, dla których ciągle jestem tutaj, nie mogłem nie przyjąć zaproszenia. Wyobraźcie sobie tylko - niemiecko-tybetańskie wesele w Indiach!
Poranna ceremonia trwała kilka minut, wesele kilkanaście godzin. Jak za dawnych, dobrych czasów w Polsce, pod prowizorycznym namiotem ustawionym na dziedzińcu klasztoru, goście siedzieli przy suto zastawionych ławach - trzech kucharzy przez dwa dni pracowało nad przygotowaniem wszystkich tych cudów, a było to niezwykle skromne wesele - podczas gdy Jens i Kelsang, obwieszeni dziesiątkami khat (ceremonialnych szali, które wyrażają błogosławieństwo i czystość intencji ofiarodawców) cierpliwie dopełniali tradycji siedząc nieruchomo w tym samym pomieszczeniu, w którym wcześniej przyjmowali życzenia i prezenty. Przy stole pojawili się dopiero popołudniu.
Oczywiście prawdziwa zabawa zaczęła się, kiedy otwarto beczkę z czangiem - tybetańskim alkoholem domowej produkcji. W czasie, gdy co bardziej zmanierowani, zachodni goście raczyli się obrzydliwą indyjską_szkocką whisky, większość osób czerpała swój napitek prosto z wiaderek. Czang działa bardzo powoli, ale skutecznie - pod koniec było już jak na polskim weselu.
Nie wiem, czy kiedykolwiek byłbym w stanie się tu nudzić.
Nic jednak nie trwa wiecznie, więc zacząłem się już pakować. Bilet na pociąg z Pathankot do Varanasi (ok. 24h) będę miał za kilka dni. Tam czeka mnie przesiadka do autobusu i po następnych dziewięciu godzinach jazdy powinienem być na granicy z Nepalem. Z jednej strony nie mogę się doczekać dalszego bycia w drodze, z drugiej opuszczanie Dharamsali idzie mi bardzo opornie. Wiem, że tu jeszcze kiedyś wrócę.
Grzesiek
P.S.
Dziękuję niezmiernie za wszelkie komentarze pod naszymi wpisami, wasze dobre słowo jest najlepszą motywacją do pracy. Tuk Ji Che!
Grzesiek piszesz swietnie :-) naprawde sie przezywa wraz z Toba, i... czeka, az dzieci podrosna... gratuluje. .z.
OdpowiedzUsuńJakby co, to ja zawsze mowilem, ze beda z Ciebie ludzie... przynajmniej jeden czlowiek ;)
OdpowiedzUsuńR
Oj!Aż się prosi, aby napisać-" i ja tam byłem, miód i czang piłem"!!!Grzesiek-znów świetny materiał!Szczególnie , gdy człek wyobrazi sobie tą analogię do polskich realiów-robi się miło.Ale chciało by się więcej,więcej i parenaście fotek! A może reportaż w jakimś czasopiśmie!Tak trzymaj i powodzenia,oraz zdrówka w dalszej podróży....
OdpowiedzUsuńBardzo miło było znaleźć kolejny, nowy wpis na Waszym blogu.
OdpowiedzUsuńI oby Grzesiu nie zabrakło Ci czasu na nic, co ważne, co godne doświadczenia i zauważenia :)
Powodzenia,
Kasia
Myślę, że narazie mao bloggerów zna ten BLOG. Miejmy najdzięję, że coraz więcej uczestników biernych waszej wyprawy a raczej obserwatorów bedzie gościć TU. i czytać wasze opowiadania i sprawozdania. Trzymamy kciuki za Wasze zdrowie Grzesiu I Michalku! :-D
OdpowiedzUsuń