sobota, 7 sierpnia 2010

Yangon - Mandalay (I)

[...]

Główny dworzec kolejowy w Yangon niemiłosiernie razi bielą swoich murów w ostrym słońcu siedemnastego równoleżnika. Odbudowany ze zniszczeń wojennych w 1954 roku wg projektu inżyniera U Hla Thwin – o którym wiadomo mi jedynie, że jako młody człowiek ponoć podzielił się ostatnimi zapasami jedzenia z japońskim żołnierzem próbującym go chwilę wcześniej zastrzelić przy przekraczaniu mostu – pomyślany był jako chluba regionu, z bujnymi ogrodami, wypielęgnowanymi trawnikami i szerokimi alejami u swych wrót. Cokolwiek później wydarzyło się w tamtym miejscu, obecnie przed czterema wieżycami w stylu dalekowschodnim smaży się ogromna połać asfaltu, pusta, smutna i całkiem zrezygnowana.

W środku nie ma nic, co rzucałoby się w oczy. Całość daje wrażenie jakiejś upiornie autystycznej wersji dworca indyjskiego – niby to samo, ale pozbawione niezliczonych tłumów, hałasów i kolorów. Wśród szpitalnej bieli ścian i filarów pospiesznie przemykają pojedyncze, nieme zjawy, zewsząd wyziera pustka. Ciężko nawet zdecydować, w którą stronę się zwrócić, bo właściwie i tak nie bardzo wiadomo po co.

Znalezienie kasy biletowej dla cudzoziemców zajęło mi dłuższą chwilę. Niczym nie różniła się od wszystkich pozostałych pomieszczeń, po prostu człowiek siedzący w jej wnętrzu mówił po angielsku. Twierdził, że przejazd do Mandalay zajmuje niecałe dziesięć godzin i kosztuje 15 dolarów w drugiej klasie. W pierwszej dwa razy tyle. Kiedy okazało się, że nie można płacić w lokalnej walucie, wyszedłem. Po to wymieniłem swoje baksy na czarnym rynku, żeby nie oddawać ich w rządowe łapy. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyłem.

Do budki po drugiej stronie asfaltowej doliny śmierci zgarnął mnie człowiek, który azjatyckim zwyczajem pojawił się nie wiadomo skąd. Doskonale wiedział, że myślę o kupnie biletu autobusowego. Tam przekazał mnie dziewczynie, niebrzydkiej, która prawdopodobnie mówiła po angielsku, ale tak niewyraźnie, że równie dobrze mógł to być aramejski. Tak czy inaczej, dziesięć minut później trzymałem w dłoni żółty, zadrukowany papierek, na którym byłem w stanie przeczytać jedynie nagłówek - „SHWE MANADALAR EXPRESS” - i dopisaną ręcznie cenę – 10400 kyat, czyli jakieś 10 dolarów. Do tego doczepiona była wizytówka, na której z kolei nie umiałem odczytać już absolutnie nic, poza dwoma numerami telefonów zapisanymi cyframi arabskimi. Tak się składa, że alfabet birmański mówi mi tyle samo co chiński. Czyli tyle co klingoński. Moje spojrzenie musiało być wymowne, bo dziewczyna chwyciła za długopis i w rogu żółtego świstka wykaligrafowała: „Aung Mingalar Bus Station, 17. 01, 4:30 pm”. Do wyjazdu miałem jeszcze dwa dni.

c.d.n.


poniedziałek, 31 maja 2010

Kamienica w centrum Yangon, Birma. © Grzegorz Ostręga.
(więcej zdjęć tutaj)

Kontynuacja wpisów z Birmy już wkrótce. Dziękuję za cierpliwość.

sobota, 17 kwietnia 2010

Tymczasem w Phnom Penh...


Fot.: Grupa młodych birmańskich imigrantów tańczy oblewając się wodą w trakcie obchodów buddyjskiego (szkoła Terawady) Nowego Roku w Phnom Penh, Kambodża, 14.04.2010. © Grzegorz Ostręga / Babel Images.

Thingyan - festiwal będący częscią obchodów birmańskiego Nowego Roku to największe święto współczesnego Myanmaru. W ramach duchowego oczyszczenia i symbolicznego zmycia grzechów, przez trzy do pięciu dni mieszkańcy miast i miasteczek Birmy wychodzą na ulicę i wylewają na siebie nieprzebrane ilości wody, tańcząc i śpiewając. Nie ma wyjątków dla nikogo, każdy jest oblewany i każdy oblewa - dzieci starców, starcy młodych, każda konfiguracja jest możliwa. Nikt się nie wzbrania i nikt się nie obraża. Wokół słychać tylko śmiech i nieustanny plusk wody.

Mimo że obchody Nowego Roku w krajach wyznawców buddyjskiej szkoły Terawady (Birma, Tajlandia, Kambodża, Laos i Sri Lanka) są do siebie dość podobne, Thingyan, przez swą żywiołowość i radosny charakter wyróżnia się z nich chyba najbardziej, wyprzedzając nawet tajski Songkran, co stanowi także mocny element poczucia tożsamości narodowej wsród Birmańczyków.

Swojej noworocznej wyjątkowości nie omieszkała podkreślić także niewielka społeczność birmańskich imigrantów w stolicy Kambodży, kraju który sam właśnie świętuje Nowy Rok. Khmerzy mijający niewielki budynek Irrawadi, jedynej w Phnom Penh restauracji serwującej dania z kuchni Myanmaru, spoglądali na rozgrywające się w jej wnętrzu i na ulicy przed nią hydrologiczne widowisko z widocznym zainteresowaniem i uśmiechem, jednak rezerwa była wyczuwalna - żaden z nich nie sprawiał wrażenia takiego, który chciałby ociekać wodą.

Za to sami uczestnicy emigracyjnych obchodów Thingyan wyglądali, jakby świat rzeczywiście został obmyty z wszelkich swoich nieczystości, smutków i tragedii. W Nowy Rok życie zaczyna się na nowo. I całe szczęście.

środa, 3 marca 2010

Yangon...




Po śniadaniu, gazeta. Ciągle jeszcze się łudzę, że uda mi się dowiedzieć czegoś o rzeczywistym życiu kraju z tutejszych mediów. Kilka dni wcześniej znalazłem gazeciarza, który za rogiem sprzedaje anglojęzyczną wersję "Nowego Światła Myanmaru", do tego za jedyne 200 kyat*. Jak dotąd jednak, nie natrafiłem na choćby pojedynczą istotną informację, opinię czy ogłoszenie. Dzisiaj, czwarty dzień z rzędu, mogę poczytać o wizytacjach wojskowych ministrów w miejscach prac budowlanych, wszystko zaś okraszone propagandowymi hasłami wzywającymi naród do mobilizacji w obliczu celów wyznaczonych przez rządowy plan. Poza tym, gdzieś na północy kraju otwarto nowe centrum kulturalne. To wszystko.
Może więc telewizja? W hostelu, w kącie niewielkiej recepcji, stoi telewizor, który jednak jest nastawiany na państwową stację wyłącznie w trakcie rzadkich momentów funkcjonowania miejskiej sieci elektrycznej - najwidoczniej nikt nie ma ochoty zużywać na to własnej ropy w generatorze. Przeglądając program wydrukowany w gazecie, przestaję się dziwić:

Wycinek ramówki Myanmar TV z 14. stycznia:

16:00 – piosenka żołnierska,
16:20 – "mali tancerze",
16.30 – program muzyczny,
16:55 – pieśni podtrzymujące ducha narodowego,
17:05 – narodowe tańce etniczne,
17:15 – program muzyczny.

Na odbiorniku UKF w moim - w Birmie bezużytecznym - telefonie komórkowym nie udało mi się niczego złapać. Pozostaje więc obserwować i wsłuchiwać się w życie ulicy. Prędzej czy później, jakiś obraz musi się z tego wyłonić.

c.d.n.

*Wym. "czet"; później odkryłem, że egzemplarz gazety nie był wart więcej niż 100 k (30 gr) - co więcej, do tej pory mam podejrzenie, że ta propagandowa tuba była, tak naprawdę, rozprowadzana nieodpłatnie. 

poniedziałek, 22 lutego 2010

Yangon, Birma... (c.d.)

Kilka dni wcześniej...

Nie sądziłem, że zdołam jeszcze kiedyś prawdziwie zachwycić się czymś płaskim. Zmysł estetyczny osoby urodzonej i wychowanej na skraju pogórza zazwyczaj karmi się krzywiznami, łukami i fałdami krajobrazu - po pewnym czasie, równe jak stół obszary już tylko zatrzymują krew w żyłach, powodują nudności, wysysają chęć do życia. Tymczasem, kiedy samolot tajskiej sekcji Air Asia lecący z Bangkoku do Yangon zaczął w promieniach wczesnoporannego słońca podchodzić do lądowania, przywarłem do szyby okienka jak zaczarowany. Brunatno-szarozielona szachownica zalanych wodą pól rozciągała się w każdym kierunku, bezkresna i niezakłócona żadną oznaką nowoczesnej cywilizacji. W miarę zbliżania się do ziemi ujawniały się kolejne szczegóły - niewielkie przysiółki, przeważnie kilka lichych domków, wciśnięte między mieniące się w słońcu kanały irygacyjne; samotne, złote pagody otoczone drzewami i pomarańczowe, bite dróżki pomiędzy nimi. Wszystko to, nieruchome i pozaczasowe, wzywało syrenim śpiewem meandrującej rzeki.

W końcu jednak samolot wylądował i wróciliśmy do realnego świata.

*

Obserwacje w kolejce do odprawy paszportowej:

Jedyny obywatel Związku Myanmar z naszego lotu odprawia się w osobnej, wciśniętej w kąt i dużo gorzej oświetlonej bramce. Przygarbiony, wzrok wbity w ziemię. Celnik uważnie studiuje papiery. W końcu wskazuje palcem na pewien punkt w dokumencie, kręcąc głową. Krótka wymiana zdań i mężczyzna truchleje jeszcze bardziej. Otwiera swoją skromną aktówkę, wyciąga z niej kopertę. Odlicza pewną sumę i wręcza celnikowi. Ten szybko przelicza, po czym odwraca wzrok. Niemal niezauważalnie pociera kciukiem i końcem palca wkazującego - gest nie wymagający tłumaczenia w żadnym miejscu na Ziemi. Mężczyzna drżącymi dłońmi odlicza kolejną porcję banknotów. Tym razem twarz celnika rozluźnia się. Dyskretnie podaje zwitek swoim kolegom w okienku, rzuca jakiś komentarz, wszyscy trzej mundurowi wybuchają śmiechem. Kilka szybko wbitych pięczątek otwiera wreszcie zrezygnowanemu podróżnemu drogę do wyjścia.

*

Na prośbę D., z lotniska odebrał mnie Z.

c.d.n.

wtorek, 16 lutego 2010

Yangon, Birma (Zapiski z.) c.d.


Fot.: Życie w Yangon jest... prostsze.

Codziennie rano, po zejściu stromymi schodami z drugiego piętra hostelu na ulicę, ten sam dylemat - w którą stronę teraz? I co gorsza, po co? W tym zatrzymanym w czasie mieście, które samo nie wykazuje za wiele chęci do życia, trudno znaleźć w sobie jakąś motywację. No chyba, że jest się gorliwym wyznawcą przewodnika Lonely Planet. Wtedy jak po sznurku. Od A do Z. "Ludzie księgi" zdają sie nie mieć żadnych wątpliwości.
Potrafię tak stać w miejscu dobre dziesięć minut. Obserwowanie gołębi strzelających w górę spod nóg przechodniów uciekających spod kół samochodów pędzących rondem okalającym pagodę Sule niewiele odbiega od medytacji. Ot, taki poranny rytuał pozwalający nieco rozrzedzić zesztywniałe ego i wniknąć w tkankę miasta odrobinę głębiej. Policjanci z pobliskiego posterunku już się chyba przyzwyczaili do mojego widoku. Sami wyglądają jakby byli integralną częścią krajobrazu, do połowy wrośnięci w wielkie drzewo, w którego cieniu się chronią. Nie zdziwiłbym się, gdyby ptaki zaczęły wić gniazda na ich hełmach.
Z pata przeważnie pozwala wyjść głód. W połączeniu z chronicznym brakiem funduszy, znacznie upraszcza podejmowanie decyzji. Restauracje nie są tu drogie, ale po co niepotrzebnie płacić za możliwość zjedzenia przy stole, pod dachem, skoro można zamówić to samo na ulicy dwa razy taniej? Lepsze warunki higieniczne? Chyba żart. Wystarczy, że siadający do stolików ludzie nie widzą kuchni i jej personelu, i już zaczynają uważać, że jedzenie musi być przyrządzane w doskonały sposób. Zresztą, 100 dolarów więcej w kieszeni i pewnie też bym tak myślał. Ludzka zdolność do widzenia tego, co się chce zobaczyć, a nie tego, co jest rzeczywiście, jest nieskończona.
Jakkolwiek by nie było, fasolowe placki i zielona herbata smakują wspaniale. Fakt, że te kilka plastikowych stolików sklepiku herbacianego stoi niemal pośrodku rynsztoku, zupełnie nie przeszkadza. Po zmroku miejsce to zamieni się w publiczną toaletę i cykl zostanie zamknięty. Kosmiczna harmonia.

***
Więcej zdjęć z Yangon na stronach Babel Images .

wtorek, 9 lutego 2010

Yangon, Birma (Zapiski z.)


Fot.: Ulice Yangon, Birma.

Kolejny wieczór w hostelu Mahabandoola. Szalona Francuzka w pokoju na przeciwko wyrzyna na akordeonie niczym Lili Taylor w Arizona Dream Emira Kusturicy, buddyjscy mnisi z sąsiedniej pagody Sule intonują swoje nieprzerwane mantry, a wszechobecne generatory dieslowskie pracują pełną parą, nadając wszystkiemu dyskretny posmak nafty. Przerwy w dostawie prądu są coraz częstsze i dłuższe - główny temat narzekań miejscowych. Jeśli coś tu znów wybuchnie to nie z powodu wielkiej ideologii czy polityki; po prostu, któregoś dnia prądu nie będzie o tę jedną minutę za długo*. Ach, jak ona cudownie fałszuje!
***
Za dnia, uwięziony w turystycznej bańce stworzonej dla uciechy posiadaczy zagranicznej waluty, skupiam się na entuzjastycznym piciu zielonej herbaty. Trzy plastikowe stołeczki i jeden tylko nieco większy stolik, ustawione nawet na wysepce w połowie przejścia dla pieszych, stanowią już niezależny sklepik herbaciany. A są ich tysiące. Siedząc "w" którymś z nich i wdychając uliczne spaliny gęste tak, że można by je rwać niczym watę cukrową, zastanawiam się, czy nie tak wyglądała Polska z mojego dzieciństwa? Yangon jako żywo przypomina Warszawę z lat 80. W niektórych miejscach stary Kraków; Krupniczą, Karmelicką zwłaszcza. Czy spoglądając na zagranicznych turystów pojawiających się czasami na Rynku Głównym dwadzieścia pięć lat temu myślałem to samo, co myślą teraz tutejsze dzieciaki wpatrując się we mnie? Czy goście z Zachodu odwiedzający późną PRL mieli podobne wrażenia (a raczej ten sam mętlik w głowie), co ja obecnie? Stawianie pytań bez odpowiedzi może ciągnąć się w nieskończoność. Tak czy inaczej nie mam nic lepszego do roboty.

c.d (prawdopodobnie) n.

* Ostatnie poważne (krwawo stłumione) powstanie ludności przeciwko generałom zaczęło się po tym, jak w ciągu nocy wojskowy rząd podniósł cenę paliwa o blisko 100%.


czwartek, 4 lutego 2010

Birma (czyli co dobre, szybko się kończy)

Fot.: Dzieci ludu Shan, Hsipaw, Birma.

Ostatnie trzy tygodnie minęły szybko. Zbyt szybko. Birma rzuciła na mnie nieodparty czar. O tym, jak i kiedy do tego kraju wrócić, zacząłem myśleć niemal w tym samym momencie, w którym do niego przybyłem. Trzy tygodnie pozwoliły zaledwie prześlizgnąć się po powierzchni...

Teraz czeka mnie powrót do rzeczywistości w Phnom Penh. W najbliższych dniach, wolny od cenzury "zielonych ludzi" i ciągłych przerw w dostawie prądu, postaram się umieścić kilka bardziej rozbudowanych relacji.