czwartek, 23 lipca 2009

Przystanek Kambodża



Wciąż nie mogę otrząsnąć się z surrealizmu mojego pierwszego kontaktu z Kambodżą. Wyrzucony z tajskiego busa na przejściu granicznym, które wyglądało jakby zostało wzniesione na poczekaniu z okazji naszego przyjazdu, trzymając w dłoni żółty kartonik z napisem Phnom Penh poczułem, jak nieznana do tej pory inność wiesza mi się u szyi.

Po półgodzinie odbijania się od różnych okienek i powtarzaniu kilku tych samych, bezsensownych czynności znalazłem się na terytorium kraju, za którego wizę można zapłacić jedynie walutą jego największego wroga.

Ważności wypisanego w Bangkoku żółtego kartonika nikt nie kwestionował. Człowiek z firmy - jak sam się przedstawił - pojawił się znikąd i zajął się wszystkim. Po chwili dwa skutery mknęły betonową dwupasmówką wgłąb zielono-pomarańczowego nieznanego. Trzymając przed sobą wielkogabarytową walizkę A., obserwowałem w lusterku nieporuszoną twarz kierowcy. Niezmącony spokój wypływał także leniwą rzeką z krajobrazu, wytłumiając nawet brzęczenie pędzących sennie motorów. W takich chwilach nie zadaje się pytań. W takich chwilach przymyka się oczy i szczerzy zęby w uśmiechu idioty.

Nigdy wcześniej nie wdychałem powietrza o takim zapachu.

Po dwudziestu minutach przejechaliśmy przez most przecinający zatokę i wjechaliśmy do miasta. Chwilę później skutery zatrzymały się przed bramą otoczonego palmami hotelu. Magiczny żółty kartonik tym razem zamienił się na ekskluzywny pokój z widokiem na dziedziniec z basenem i bilet autobusowy do stolicy następnego ranka. - Odjazd o 7.40. Tylko proszę się nie spóźnić.

***

Potrzebowałem trzech tygodni i porządnej, przyjacielskiej rozmowy, żeby wrócić do siebie. Mam nadzieję, że na dobre.

Wszystko wskazuje na to, że w Indochinach zabawię dłużej. Powód jest prozaiczny - nawet beztroscy włóczędzy muszą jakoś zdobywać środki na swoje wojaże. Jeśli przepowiednia pewnej niewidomej, chińskiej wariatki była prawdziwa, już niedługo - w glorii i chwale - powinenem wrócić na szlak. Tymczasem jednak proszę o cierpliwość i wyrozumiałość.

Grzesiek

czwartek, 2 lipca 2009

Seledra or Life in The Woods



Zamieszkałem w lesie, ponieważ chciałem żyć z rozmysłem, stawać tylko przed podstawowymi faktami życia i przekonać się, czy nie mógłbym się nauczyć tego, czego ono może nauczyć, tak aby, gdy nadejdzie śmierć, nie odkryć, że nie żyłem.
Henry David Thoreau Walden or Life in The Woods (1854)

* * *

Instrukcje, które Nicola przesłał mi w mailu są dość szczegółowe: Take the bus from Rovinj to Rovinjsko selo, when you are there just walk other 200 mt on the same direction of the bus, you will find a green house. On that point turn right, and walk for other 50 mt, take left and go on until the pine forest, and enter on it on the right, in the white road. After one km take left and walk for 2 km more, than you will see some dogs, and some cars or vans, there is entance on the stone wall. Try to find us...
Próbuję. Kiedy już tracę nadzieję, że gdziekolwiek dzisiaj trafię i zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno jestem we właściwym lesie, za kolejnym zakrętem dostrzegam białego vana z napisem Moby Dick. Osada jest jednak pusta. Nicolę znajduję kilometr dalej, w dolinie, gdzie wszyscy pracują przy zbiórce siana. Zrzucam plecak i chwytam za grabie. Jak wszyscy, to wszyscy. Praca idzie sprawnie i godzinę później wracamy do osady.

- Kupiliśmy to miejsce trzy lata temu i nazwaliśmy je Seledra, czyli po prostu wiocha. Wtedy było nas więcej, dziesięć osób. Po pewnym czasie część z tych osób stwierdziła jednak, że życie w lesie nie jest dla nich i wróciła do miasta. Teraz mieszka nas tutaj pięcioro – Antun, Miro, Omar, Sedina i ja. Ale co chwila ktoś przyjeżdża i najczęściej zostaje na kilka miesięcy – tłumaczy Nicola, który jako jedyny ma już w lesie swój drewniany dom, a przy nim całkiem nieźle wyposażony warsztat. Pozostali mieszkają w vanach i właśnie się budują. Wiosną tego roku postawili kuchnię - półotwarte pomieszczenie wyłożone sianem i podobnie jak dom Nicoli zasilane panelami słonecznymi. Tutaj koncentruje się życie całej osady, odbywają się wieczorne rozmowy przy winie i rakiji, urozmaicane dźwiękami gitary, mandoliny, djembe lub akordeonu.

- Najgorzej jest zimą. W ciągu dnia mamy piętnaście, czasem nawet dwadzieścia stopni ciepła, ale w nocy temperatura spada do minus dziesięciu. Kuchni praktycznie nie da się wtedy używać. Dlatego zdecydowaliśmy, że postawimy tutaj większy budynek, w którym znajdzie się kuchnia z prawdziwego zdarzenia, coś w rodzaju livingroomu oraz sala gimnastyczna do ćwiczeń, bo wszyscy jesteśmy ulicznymi artystami - mówi Nicola, znany także jako Clown Barabba. - Najważniejsza jest nowa kuchnia, bo dzięki niej będziemy mogli produkować więcej sera i zaczniemy go wreszcie sprzedawać. Chętnych już mamy, ale na razie nie pozwalają nam na to warunki higieniczne – delikatnie rzecz ujmując. Codziennie rano w którymś z garnków znajdujemy kota.
Od kilku miesięcy w Seledrze przebywa Aritz - włóczący się po świecie Bask, który specjalizuje się w budowie domów z niewypalonej gliny, słomy i trocin. Aritz tłumaczy mi, że budynek w zasadzie nie będzie potrzebował ogrzewania, bo stosowany przez niego materiał bardzo dobrze trzyma ciepło. Budowa ma się rozpocząć we wrześniu i potrwa jakieś dwa lata.

Wieczorem, przy winie dochodzi do burzliwej dyskusji pomiędzy Omarem i Nicolą. Nie za bardzo wiem o co chodzi, bo jak zwykle w jednym zdaniu używają czterech języków, przechodząc płynnie z chorwackiego na angielski, a następnie na osobliwą mieszankę włoskiego z hiszpańskim.
- Jakiś czas temu postanowiliśmy, że co miesiąc będziemy odkładać na ten budynek 70 kuna. My z Omarem uważamy jednak, że to nie ma sensu. Jeżeli coś trzeba będzie kupić, po prostu będziemy się na to składać. To lepsze rozwiązanie. Ale Miro i Nicola twierdzą, że powinniśmy dalej odkładać pieniądze. Daliśmy sobie tydzień czasu i przedyskutujemy to w następną niedzielę – tłumaczy ze spokojem Antun, skręcając kolejnego papierosa.
- To bardzo dobry sprawdzian z życia w społeczności. Wszyscy jesteśmy indywidualistami, ale w każdej sytuacji musimy wypracowywać kompromisy – dodaje Nicola.

Mieszkańcy Seledry musieli także ułożyć sobie relacje z sąsiadami, którzy początkowo odnosili się do nich dość nieufnie. Osiedlająca się w środku lasu grupa klaunów, żonglerów i muzyków wzbudziła we wsi Rovinjsko Selo sporą sensację.
- Kiedyś byłem tutaj sam. Siedziałem w kuchni, czytałem książkę i nagle usłyszałem muzykę. Poszedłem przez las w kierunku, z którego dochodziły dźwięki i trafiłem na działkę naszych sąsiadów. Była tam jakaś duża impreza - wino, rakija, wiejska kapela. Wszyscy byli już nieźle wstawieni. Przedstawiłem się, powiedziałem, że jesteśmy sąsiadami i zaczęliśmy rozmawiać. Później oprowadziłem ich po naszej osadzie, pokazałem ogród, zwierzęta i mój warsztat. Nie mogli uwierzyć, że te wszystkie maszyny pracują, chociaż nie mamy prądu. Oglądali je z każdej strony, miałem niezły ubaw. Dopiero na koniec pokazałem im panele słoneczne – śmieje się Nicola i dodaje, że od tego czasu mieszkańcy Rovinjskiego Sela traktują ich bardzo przyjaźnie. Przyzwyczaili się także do widoku globtroterów, którzy coraz częściej błąkają się po wiosce w poszukiwaniu drogi do Seledry.
- Lubimy, kiedy odwiedzają nas ludzie z różnych stron świata. Ściągnąłem tutaj nawet swojego starego vana i przerobiłem go na apartament dla gości. Kiedyś pojawił się Australijczyk. Następnego dnia nieśmiało zapytał, czy może zostać jeszcze jedną noc. Odpowiedziałem, że może zostać tak długo, jak mu się podoba. I został miesiąc – mówi Nicola. - W zeszłym roku mieliśmy tutaj historię jak z filmu szpiegowskiego. Trafił do nas Kurd, który uciekł z Turcji i chciał się przedostać do Austrii, ale nie miał papierów. Udało nam się przemycić go przez granicę do Słowenii.

W nocy, kiedy wracam do mojego vana, w świetle czołówki dostrzegam na ścieżce niewielkiego węża. Przez chwilę uważnie się nawzajem obserwujemy, po czym każdy spokojnie idzie w swoją stronę.
- Poskok. Mamy tutaj jednego – mówi mi rano Antun i podaje butelkę z formaliną, w której unosi się żmija z charakterystycznym rogiem na nosie. - Jest bardzo jadowity, zdarzały się nawet śmiertelne przypadki. Ale nie nie jest groźny, jeżeli nie zrobisz mu krzywdy. Musisz patrzeć pod nogi i uważać, kiedy siadasz na kamiennych murkach, bo one tam mieszkają. A w okolicy naszej kuchni mieszka istriański pyton, czyli kravacac. Ma jakieś dwa metry długości. Ale nie masz się co obawiać, nie jest jadowity.
Oprócz kilku poskoków i istriańskiego pytona w Seledrze znaleźć można także trzy konie, krowę, kilka kóz, kury, dwa koty i dziesięć psów.
- To Batman i Robin – Nicola podnosi z ziemi dwa szczeniaki – białego i czarnego. - Problem w tym, że Batman okazał się suczką... Zostawił je nam koleś, który przez chwilę tutaj mieszkał. Znalazł je w lesie, przyniósł nam, powiedział „no to cześć, bo ja już muszę lecieć” i zniknął. Porca mizzeria. Jakbyśmy mieli tutaj za mało psów... Może chcesz jednego?

Michał

środa, 1 lipca 2009

Experience Himalaya - Experience the World

Zaczęło się od chęci doświadczenia życia w najwyższych górach świata. Szybko jednak okazało się, że był to jedynie pretekst, żeby doświadczyć świata samego. Otrzeć się o życie w jego najczystszej postaci.

Projekt Experience Himalaya wykroczył poza swoje ramy niemalże już na starcie. Uwolnił w nas z dawna tłumione pragnienia, które zaskoczyły nas nieco swoją intensywnością i bogactwem. Decyzja o wyjeździe przeniosła nas bez ostrzeżenia w świat niemalże nieskończonych możliwości.

I tak oto jeden z nas znalazł siebie konsekwentnie eksplorującego wciąż dzikie piękno i kulturową złożoność Bałkanów, drugi ciągle nie może uwierzyć, że nagle pojawił się w sercu Indochin. Obaj daleko od Himalajów.

Himalaje otworzyły nam drogę do świata i nasza działalność jest już bardziej projektem o nazwie Experience the World. Nie znaczy to jednak, że Experience Himalaya przestaje istnieć, bynajmniej. Staje się jedynie częścią większej całości, której ciężko już teraz uniknąć. Na pewno będzie miał swoją kontynuację i w dalszej przyszłości być może jakiś finał, czy choćby częściowe rozwiązanie. Teraz jednak przyszedł czas na inne rzeczy, które okazały się niezdolne do cierpliwego oczekiwania na swoją kolej.

Zdecydowaliśmy nie przerywać działalności bloga, a jedynie poszerzyć jego profil. Mamy nadzieję, że znajdziemy Wasze zrozumienie i blog Experience Himalaya - Experience the World będzie dostarczał swoim Czytelnikom nie mniej atrakcji niż do tej pory.

Z poważaniem,

Chłopacy :)