czwartek, 23 kwietnia 2009

Mister Tibet



Żeby dostać się do biura Lobsanga Wangyala trzeba dobrze znać drogę. Chroniony przez prawdziwy labirynt schodów, schodków i zaułków jeden z najbardziej ekscentrycznych Tybetańczyków w Dharamsali większość czasu spędza przed monitorem komputera w pokoju z widokiem na szczyty masywu Dhauladhar i dolinę Kangra. Kiedy wchodzę do środka z zalanego słońcem tarasu, Lobsang właśnie rozmawia ze swoją japońską przyjaciółką. Rozparty aż nadto wygodnie na krześle sięga do talerza po kawałek tsampy. Przypięty do koszuli znaczek 'I love Obama' natychmiast rzuca się w oczy.

- Wizyta w Dharamsali bez rozmowy ze mną byłaby niekompletna. - wita mnie z szelmowskim uśmiechem i wskazuje puste krzesło. Jednocześnie czuję, jak intensywne spojrzenie niemalże przewierca mnie na wylot.

Przestronne wnętrze zdominowane przez pastele oprócz kilku wysokiej klasy komputerów mieści jeszcze rzędy książek, stosy płyt dvd i porozstawiane w różnych miejscach statuetki i odznaczenia. Z niewielkiej kuchni w rogu pokoju ktoś nagle przynosi trzy kubki tybetańskiej herbaty i bez słowa opuszcza pomieszczenie.

- No dobrze, ale o co w tym wszystkim chodzi?

Lobsang odwraca się w moim kierunku i po europejsku zakłada nogę na nogę. Po każdym zdaniu robi dłuższą przerwę, układając je tak, aby przypadkiem nie zmarnować energii na niepotrzebne słowa.

- Tybetańskie społeczeństwo jest niezwykle konserwatywne, w związku z czym ludzie są bardzo ostrożni. Kiedy w ich kulturze pojawia się coś nowego, robią się nerwowi. Nie można tak po prostu łamać istniejących tabu. Właśnie w takim społeczeństwie się wychowałem. Postanowiłem więc zaszokować ludzi tak bardzo, żeby następnym razem, gdy ktoś wprowadzi coś nowego, nie było więcej miejsca na szok.

Popijając herbatę, tajemnicza Japonka potakuje w milczeniu. Lobsang częstuje mnie tsampą.

- W 2002 roku wymyśliłem Miss Tibet. Chciałem wyciągnąć nasze kobiety z cienia. Dzięki Dalajlamie zaczęły one pojawiać się w tybetańskiej polityce, ale to ciągle za mało. Uznałem, że potrzeba im większej zachęty do rozpoczęcia własnej działalności. Poza tym, to jest Miss Tybetu, nie Miss Japonii, czy Miss Polski, co podkreśla naszą narodowość.

Lobsang wyciąga z szuflady zieloną szarfę.

- W roku 2007, w trakcie konkursu Miss Earth na Filipinach Chińczycy próbowali zablokować udział naszej uczestniczki. Tenzin Dolma wystartowała jako niezależna Miss Tibet, jednak w trakcie trwania konkursu chińskie władze dopięły swego i zmusiły organizatorów do przygotowania na finał szarfy z napisem "Miss Tibet, China". Tenzin odmówiła jej założenia i zrezygnowała z uczestnictwa.

***

Gdyby cudownym przypadkiem jakiś redaktor naczelny śledzący z napięciem naszego bloga był zainteresowany tematem, z chęcią dopiszę resztę :)

Lobsang Wangyal to spiritus movens nowoczesnego życia kulturalnego Tybetańczyków na uchodźstwie. Zanim pojawiła się Miss Tibet, organizował już Free Spirit Festival. W dalszych latach pojawiły się jeszcze: Tibetan Music Awards i Tibetan Film Festival. Jest też odpowiedzialny za Tybetańskie Igrzyska Olimpijskie w ubiegłym roku. Obecnie pracuje nad ambitnym projektem o nazwie "Razem dla Tybetu", który 10. 10. 2010 r. ma zgromadzić milion osób na pro-tybetańskich wiecach w Nowym Jorku, Genewie i Brukseli. Oprócz tego przygotowuje 'Tydzień Mody Tybetańskiej", który ma odbyć się w Paryżu w 2011 roku. Większość kosztów pokrywa z własnej kieszeni. Twierdzi, że jednocześnie utrzymuje piętnaście stałych kochanek :)

Grzesiek

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Słowenia - brama do Bałkanów


Viszontlatasra Magyarorszag, dober dan Slovenija ;)
Kilka dni temu porzucilem ziemię madziarską, żeby w ekspresowym tempie (szczęście w stopowaniu jak na razie mnie nie opuszcza) dostać się do Mariboru, stolicy słoweńskiej Styrii. Moim przewodnikiem po tym mieście, położonym wśród zielonych wzgórz Pohorja i słynącym z bardzo dobrego wina, jest Gorazd - fotograf, niespełniony reżyser, a przede wszystkim człowiek o szerokich horyzontach, z którym przegadałem już kilka wieczorów. Dzięki Gorazdowi poznaję Maribor niejako od wewnątrz i przy okazji odkrywam mentalność Słoweńców - niewielkiego narodu, który wciśnięty pomiędzy Włochy, Austrię i Chorwację stara się zachować własną odrębność kulturową.
Słowenia jest dla mnie bramą do Bałkanów, które fascynowały mnie od dawna ze względu na swoją wielokulturowość oraz trudną i tragiczną historię. Na pewno spedzę w tej części Europy kilka miesięcy, tym bardziej, że mam już kilka pomysłów na reportaże. Przymierzam się także do realizacji filmu, ale o tym będzie jeszcze czas napisać. Póki co zabieram się za naukę serbsko-chorwackiego, który wciąż jeszcze jest na Bałkanach lingua franca.
Zdravo!

Michał

piątek, 17 kwietnia 2009

Migawka z McLeod G.



Chyba najbardziej zatłoczonym miejcem w McLeod Ganj* jest odcinek Jogibara Road pomiędzy budynkiem poczty a głównym placem miasta. Przeciskanie się między sprzedawcami orzeszków, warzyw, kadzidelek - do you need hash, sir? - nastoletnimi pucybutami, którzy obiecują, że są w stanie przywrócić blask nowości nawet moim sandałom, krowami szukającymi pożywienia w stertach śmieci - namaste, no money sir, buy milk for baby - zachodnimi turystami, którzy z jakiegoś powodu bardzo starają się być bardziej orientalni od samych Azjatów, trędowatymi wyciągającymi pozbawione palców dłonie**, wymijanie leżących na każdym kroku psów - want buy a drum? very good sound - i uniki przed samochodami prowadzonymi przez niezważających na nic, fanatycznie wciskających klaksony kierowców, to jedyny sposób na posuwanie się naprzód. Po obu stronach ulicy tanie restauracje przeplatają się z drogimi sklepami oferującymi rękodzieło, pół-oficjalnymi kantorami, agencjami turystycznymi, zakładami fryzjerskimi, kafejkami internetowymi, różnej maści hotelami i straganami, na których zgodnie obok siebie wystawione są płyty Boba Marleya, podrabiane koszulki Manchesteru Utd oraz przemówienia Dalajlamy. Buddyjska świątynia z rzędęm bębnów modlitewnych jest w całym tym rozgardiaszu praktycznie niezauważalna. Śmiertelnie znudzeni indyjscy policjanci toczą wokół niewidzącym spojrzeniem ożywiając się jedynie na krótki moment, kiedy na plac wjeżdża autobus. Przeszywający dźwięk gwizdków jakimś cudem przebija się przez miejską kakofonię i metalowe cielsko autokaru powoli wciska się w ludzko-zwierzęcą masę kłębiącą się na McLeod Square, aby w chwilę potem stać się zwykłym elementem krajobrazu miejskiego.


* Czas na wyjaśnienie znaczenia tej nieco dziwacznej nazwy. W okresie panowania brytyjskiego w Indiach gubernatorem Pendżabu był oficer David McLeod. Dharamsala, jako ważny punkt administracyjny i militarny, stała się w pewnym momencie jego siedzibą. Natomiast lokalne słowo "ganj" (lub 'gunj') oznacza "sąsiedztwo".

** Widok dwudziestokilkuletniej kobiety o pięknej twarzy wyciągającej w proszącym geście obandażowany kikut dłoni jest jednym z tych momentów, w których bunt przeciwko niesprawiedliwości tego świata wybucha z całą mocą. Tylko kogo za to winić?

Grzesiek

czwartek, 16 kwietnia 2009

Węgierskie klimaty



Budapeszt jest niezwykły. To jedno z tych miast, które mają duszę. Na włóczeniu się po stolicy Węgier, głównie nocą, spędziłem trzy dni. Wzgórze Gellerta, Zamek Budański, Baszta Rybacka, Wyspa Małgorzaty i niezliczone kafejki w centrum miasta – to wszystko potrafi zauroczyć. Przyznam, że Węgry potraktowałem bardzo wakacyjnie. Oprócz włóczenia się po Budapeszcie spędziłem czas na nicnierobieniu w pobliskim Solymar, które jest prawdziwą oazą spokoju, a następnie nad Balatonem, w Balatonfured. Niestety, na pływanie jeszcze jest za chłodno, więc korzystając z okazji przygotowywałem reportaż z Detvy, czytałem „Pocztówki z grobu” Emira Suljagica o zdarzeniach w Srebrenicy sprzed czternastu lat oraz opracowywalem sobie bałkański odcinek mojej trasy. To ostatnie wcale nie było łatwe, zważywszy, że na Bałkanach chciałbym zobaczyć praktycznie wszystko.
No dobra, czas zarzucić 25 kilogramów na plecy i znowu ruszyć w drogę. Z Detvy do Budapesztu udało mi się dotrzeć w pięć godzin. Mam nadzieję, że szczęście w stopowaniu mnie nie opuści. Następny cel – Maribor, a później Ljubljana. A generalnie wrażenie z Węgier? Kraj przemiłych ludzi, z którymi jednak czasem kompletnie nie można się porozumieć. A to dopiero rozgrzewka, bo przede mną jeszcze m.in. Albania, Gruzja, Armenia, czy Iran. Tam też ze znajomością angielskiego w narodzie może być kiepsko. Cóż, w końcu nie na darmo nazwaliśmy naszą agencję Babel Images ;)

Michał

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Żydowska Mekka w Himalajach



Następnego dnia po przyjeździe do Dharamsali* wybrałem się do jednej z tysiąca kafejek internetowych** w centrum McLeod Ganj. Kiedy włączyłem witrynę obsługuącą moją pocztę, z lekkim zdziwieniem stwierdziłem, że wyświetliła się ona w języku hebrajskim. Zajęło mi chwilę zanim wybrnąłem z nieznajomości tego języka, jako że mądrale z google nie pomyśleli o umieszczeniu ikonki "wersja angielska" w języku angielskim.
Moje zdumienie wzrosło, kiedy sytuacja powtórzyła się następnego dnia w innej już kafejce. W momencie, gdy kilka dni później na Jogibara Road zobaczyłem rabina kupującego warzywa od tybetańskiego straganiarza, najpierw zbaraniałem, potem zacząłem się śmiać a następnie obiecałem sobie, że sprawę zbadam.
Rzecz nieco się rozjaśniła kiedy następnęgo dnia, w książce o Dharamsali, którą akurat czytałem, natrafiłem na wzmiankę o dużej społeczności żydowskiej w okolicy. Ciągle jednak nie za bardzo wiedziałem, skąd się tu wzieli i co tu robią? Na pomoc przyszła nieoceniona Boom Boom, która ze swoją znajomością spraw lokalnych sprawia wrażenie jakby była samą fundatorką miasta (W tym samym czasie odebrałem maila od Michała, który przekazał mi informację uzyskaną od Bartka Dobrocha o społeczności żydowskiej w Bhagsu).
W Izraelu służba wojskowa jest obowiązkowa dla obu płci. Osobom, którym jeszcze nie wolno legalnie pić alkoholu, palić papierosów i brać udziału w wyborach daje się do ręki karabiny i wysyła na wojnę (słowa Boom Boom) do Palestyny. Po roku indoktrynacji i treningu w nienawiści do bliźniego wypuszcza się ich na powrót do społeczeństwa. Żeby odreagować, większość z nich wybiera się w podróż po świecie. Dharamsala - a w szczególności Dharamkot - z jakiegoś powodu stała się obowiązkowym przystankiem na ich drodze. Narkotyki, alkohol i rajdy motorowe (używanego royal enfielda można tu kupić 'za grosze') po lokalnych drogach nie przysparzają im najlepszej opinii wśród miejscowej społeczności hinduskiej i tybetańskiej.
Mniej więcej w tym samym czasie, w ramach 'współpracy ekumenicznej' z Dalajlamą, zaczęli zjeżdżać do Dharamsali żydowscy duchowni. Co najmniej jeden z nich został, żeby mieć oko na zbłąkane dusze swoich młodych rodaków (lub, jak pisze Pico Iyer we wspomnianej książce, aby zbyt wiele z nich nie wpadło przypadkiem w objęcia buddyzmu).
Tyle udało mi się ustalić do tej pory. Odliczając charaktery o kamiennych obliczach, do złudzenia przypominające Sylvestra Stallone z filmu 'Cobra', pędzące tam i z powrotem na swoich motorach po drodze do Dharamkot, tych kilkoro młodych Izraelczyków, z którymi miałem kontakt, nie sprawiało wrażenia specjalnie antypatycznych.
Więcej powinno się wyjaśnić niedługo - w najbliższych dniach rozpoczynam pracę nad materiałem fotograficznym w Dharamkot. Przy okazji zacznę szukać odpowiedzi u źródła. Jeśli wystarczy mi determinacji i umiejętności, to powinien powstać na ten temat reportaż.

* Pod tą nazwą kryje się de facto kompleks miejscowości - Samo miasto Dharamsala (także Dharamshala, lub Lower Dharamsala) znajduje się u podnóża Himalajów w dolinie Kangra. Ponad nią, już na górskich zboczach, leży miasteczko McLeod Ganj (Upper Dharamsala), znane głównie z tego, że jest siedzibą Dalajlamy. Z kolei w jego najbliższym sąsiędztwie położone są dwie wioski: Bhagsu (ulubiony kurort wypoczynkowy mieszkańców Pendżabu) i Dharamkot (Mekka młodych Izraelczyków).

** Mam wrażenie, że wszystkie one podpięte są do jednego i jedynego łącza w okolicy - czasami wysłanie prostego, tekstowego e-maila jest sporym wyzwaniem.

Grzesiek

środa, 8 kwietnia 2009

Wciąż w Dharamsali



Przede wszystkim dziękuję za wszystkie życzliwe wpisy. Miło się robi, jak czyta się takie rzeczy.

Niespodziewanie okazało się, że całkowicie pochłonęła mnie praca. Ponieważ nie należę do tych, którzy swoje teksty piszą na kolanie, całe dnie schodzą mi na rozmowach z ludzmi, czytaniu i pisaniu. Największą rozrywką stało się wyjście na obiad.
Materiał oparty na wywiadach z byłymi politycznymi więźniami z Tybetu już prawie gotowy, więc w najbliższym czasie powinienem znaleźć więcej czasu na pisanie postów na bloga. Mam przynajmniej taką nadzieję. Swobodniejszy dostęp do internetu też by to znacznie ułatwił. No i jeszcze te niesamowite burze, po których następują kilku-, albo nawet kilkunastogodzinne przerwy w dostawie prądu.

Może parę uwag o samych Tybetańczykach, z którymi przyszło mi pracować przez ostatnie dwa tygodnie.
W większości miałem styczność z uchodźcami, którzy do Indii przybyli niedawno. Wielu z nich odsiedziało w chińskich więzieniach wyrok za wywrotową działalność separatystyczną. Kilkoro z nich widziało śmierć swoich bliskich z rąk żołnierzy. Świat poznał ledwie ułamek tego, co stało się w Tybecie po 14 marca 2008 roku. Wg relacji kilku osób, Chińczycy zwłoki zastrzelonych i zakatowanych demonstrantów wyrzucali masowo do rzek za miastem...
Co jest niezwykłego w tych ludziach, to całkowita niezdolność do publicznego użalania się nad osobistym cierpieniem. Swoje przypadki relacjonują niemalże po dziennikarsku.
Chyba najdobitniej ujęła to Madam Boom Boom aka Bernadette Ludwig, mieszkająca w Dharamsali australijska śpiewaczka kabaretowa, z którą zaprzyjaźniłem się zaraz po przyjeździe:

- Ci ludzie są po prostu niesamowici. Mogą opowiadać o tym, jak powieszeni za genitalia w więziennej celi okładani byli metalowymi rurkami po głowie przez strażników-sadystów i w tym samym czasie spokojnie jeść obiad.

Oczywiście nie są ze stali. Boom Boom przytoczyła raz historię mnicha, którego w więzieniu Chińczycy prawie zakatowali na śmierć, do tej pory (minęło 15 lat) nie odzyskał zdrowia. Krótko po ucieczce mieszkał w jej pensjonaciku. Zamknięty w swoim pokoju godzinami płakał wołając za matką...

Takich historii dziennie słyszałem kilka.

***

Co poza tym? No jest bajkowo, choć są też momenty, kiedy ręce opadają. Choćby dzisiaj kupiłem wodę w sklepie, która po bliższych oględzinach okazała się butelką po wodzie pitnej, napełnioną ponownie wodą z kranu.

Himalaje - mimo, że to dopiero pierwsze ich stoki - są po prostu niesamowite. Jeśli tylko nie pada, z okna swojego pokoiku widzę ośnieżone szczyty (Podobno ponad 5 tys. m). Samo McLeod Ganj znajduje się na wysokości 2100 metrów, a chodzenie niektórymi jego ulicami do złudzenia przypomina wycieczki tatrzańskimi ścieżkami. No, może z tą różnicą, że po tatrzańskich szlakach nie jeżdżą miejskie samochody.

Zakochałem się też w tybetańskiej kuchni. Jadąc tutaj myślałem, że będę zajadał się potrawami hinduskimi, ale bardzo szybko zostałem stałym klientem restauracji "Yak" prowadzonej przez małżeństwo zbiegłe z Tybetu. Thentuki, momo, rewelacyjne zupy, tybetański chleb - po prostu bajka...

No, aż zgłodniałem. To do następnego.

Grzesiek

wtorek, 7 kwietnia 2009

Na początek Detva


"Najlepsza jest noc w obcym kraju" - tym cytatem z Andrzeja Stasiuka pożegnali mnie Przyjaciele w Detvie, w środkowej Słowacji. Ta urocza dolina jest centrum Podpolania, czyli regionu rozpościerającego się u stóp Polany - jednego z największych wygasłych masywów wulkanicznych w Europie. Detva słynie z ludzi, którzy potrafią tchnąć duszę w drewno. Spędziłem tutaj w sumie prawie trzy dni, przygotowując reportaż do kolejnego numeru kwartalnika "Tatry". Rozmawiałem ze Stefanem Melichem, jednym z ostatnich twórców malowanych, drewnianych krzyży, które podziwiać można m.in. na cmentarzu pod Osterwą w słowackich Tatrach Wysokich. W Detvie krzyże bez trudu znaleźć można na miejscowym cmentarzu oraz przy okolicznych drogach. Jest ich jednak coraz mniej, a następców starych mistrzów nie widać. Udało mi się porozmawiać także z Jozefem Krnaćem, który wytwarza słynne na całą Słowację fujary, niespotykane nigdzie indziej na świecie i wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Pełny fotoreportaż z Detvy będzie można wkrótce zobaczyć na stronie naszej agencji fotograficznej: www.babelimages.com. To właśnie przygotowanie tej strony opóźniło mój wyjazd, ale myślę, że się opłacało. Przy okazji wielkie podziękowania dla Przemka, który stronę zrobił oraz dla Janusza, który zaprojektował nam logo. Tymczasem ja już jestem na Węgrzech. Ale to już zupełnie inna historia ;)

Michał