niedziela, 2 sierpnia 2009

A teraz coś z zupełnie innej beczki

Kambodża. Kraj zniszczony nieludzkim eksperymentem Czerwonych Khmerów i wieloletnim konfliktem wewnętrznym, którego pozbawieni edukacji i opieki medycznej, głodujący mieszkańcy ciemiężeni są przez superskorumpowany rząd i brutalną policję. Tropikalne piekło nędzy i rozpaczy. Pierwsza liga Trzeciego Świata.

A co, jeśli jest to rzeczywistość, której rozpowszechnianie w zewnętrznym świecie jest komuś bardzo na rękę?

Nie ma sensu dawać pieniędzy ludziom, którzy nie cierpią braków i prześladowań ze strony fanatycznego i skorumpowanego reżimu.

Kilka dni temu, po raz pierwszy od lat, w kambodżańskim dyskursie publicznym pojawiło się pytanie o szczerość intencji legionów zagranicznych organizacji pozarządowych oraz zachodnich dziennikarzy przetaczających się przez ten kraj. Zaczynający wreszcie przemawiać własnym głosem lokalni publicyści głośno zauważyli, że ludzie, których deklarowanym zadaniem jest niesienie pomocy najbiedniejszym, tutaj - z dala od swoich mocodawców z Pierwszego Świata - żyją ponad stan, bez żenady rozbijając się po najdroższych restauracjach i nocnych klubach Phnom Penh, aby nad ranem, wiezieni przez szoferów lśniącymi limuzynami, wracać do swoich ogrodzonych murami, luksusowych willi. Tylko, żeby zdobyć pieniądze na takie życie, trzeba nieustannie przekonywać pałających nieskończoną żądzą miłosierdzia, lecz ciągle racjonalnie myślących darczyńców z Zachodu, że potrzeby na miejscu są ogromne i niecierpiące zwłoki.

I tu na pomoc przychodzą ci, którzy na każdym kroku podkreślają, że ich misją jest dawanie świadectwa prawdzie. Żeby dostać się na pierwsze strony czołowych pism świata trzeba wszak dysponować mocnym materiałem. Jaka redakcja będzie chciała publikować tekst o tym, że w Kambodży właściwie nic nadzwyczajnego się nie dzieje, a ludzie jakoś sobie radzą? Żeby usprawiedliwić swój dalszy pobyt w Indochinach i nieraz niemałe jego koszta, trzeba zatem swojemu naczelnemu dostarczyć szokujący obraz nasilającego się cierpienia miejscowej ludności i nieustannego zagrożenia samego reportera ze strony skorumpowanego i bezwzględnego reżimu. Zaiste, idąc głównymi ulicami stolicy codziennie można zobaczyć, jak dziesiątki zagranicznych dziennikarzy z narażeniem życia wypijają litry piwa, paląc jointy i godzinami wylegując się w knajpianych ogródkach.

Bardzo udana symbioza ludzi, którzy lubią łatwe i wygodne życie na koszt innych.

Rzecz jasna, dla autorów powyższej krytyki, nie wszyscy pracownicy NGO i nie wszyscy dziennikarze są tacy tak, jak i nie wszystko jest całkiem w porządku w Kambodży. Ale jawnej hipokryzji coraz odważniej myślący mieszkańcy tego kraju znieść już najwidoczniej nie mogą.

***

Czasami dobrze natknąć się na takie burzące ustane 'prawdy' punkty widzenia i sobie samemu zadać parę niewygodnych pytań.

Grzesiek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz