poniedziałek, 22 czerwca 2009

Don't worry, be hippie



- W tym czasie za dolara płacono 11 nepalskich Rupii. Nocleg w moim hostelu kosztował 3 Rupie, dokładnie tyle samo, co 10 gramów marihuany. - Suman Shrestha, rozparty w wielkim, wiklinowym fotelu, z wyraźną przyjemnością wraca do wspomnień roku 1972. Wtedy to otworzył The Century Lodge, jeden z pierwszych pensjonatów na Jhochhen Tole w Kathmandu, miejscu, które trzydzieści pięć lat temu znane było wyłącznie jako Freak Street - Ulica Dziwaków.

- Och, to były cudowne czasy - wspomina Suman, gładząc się po dobrze odżywionym brzuchu - Hippisi nie sprawiali żadnych problemów, zbyt byli zajęci miłością, muzyką i paleniem trawy. A wiadomo, marihuana i haszysz wzmagają apetyt...

Nic dziwnego, że na Jhochhen zaroiło się od restauracji, kawiarni i barów. The Hungry Eye, Don't Pass Me By, Robbie's Place, wymieniając tylko najsławniejsze. W miejscu, w którym ziołowe używki były całkowicie legalne, a do tego tańsze niż woda, narodził się także ciekawy rodzaj cukierni. - Snowman, zaraz za rogiem. Myślę, że do tej pory można u nich kupić haszyszowe ciasteczka spod lady - śmieje się Suman.

Jednak sielanka nie trwała długo. Z początkiem lat 80., wraz z coraz liczniejszymi przedstawicielami degenerującego się już wówczas ruchu hippisowskiego, w Kathmandu pojawiły się twarde opcje: heroina i kokaina. - To był początek końca. Zagnieździli się tu narkomani, zaczęły się kradzieże i rozboje, musiałem zlikwidować pokoje wieloosobowe - wzdycha Suman. - Ponieważ paru amerykańskich nastolatków nie przeżyło swoich eksperymentalnych wycieczek do Nepalu, w 1985 roku USA wymusiły wreszcie na naszych władzach delegalizację wszystkich narkotyków. To jeszcze tylko pogorszyło sprawę. Natychmiast uruchomił się czarny rynek, dealerzy, przestępczość. Freak Street stała się synonimem kłopotów.

Ponieważ ściągający w coraz większej ilości amatorzy trekkingu starali trzymać się od nich z dala, turystyczne centrum miasta przeniosło się bardziej na północ od przylegającego do Ulicy Dziwaków Durbar Square, do rozrastającej się właśnie dzielnicy Thamel. Na Freak Street hostele i restauracje zaczęły stopniowo upadać, ulica wróciła do miejscowej ludności, a taksówkarze przestali rozpoznawać hippisowską nazwę Jhochhen Tole.

The Century Lodge jest już ostatnim hostelem pamiętającym czasy dzieci-kwiatów, Snowman jedyną taką 'restauracją'. Z ponad trzydziestu pensjonatów i kilkudziesięciu innych lokali w latach 70. Freak Street skurczyła się do zaledwie kilkunastu turystycznych punktów i stanowi obecnie spokojną i tanią alternatywę dla napakowanego hotelami i wyższej klasy restauracjami Thamelu. Ciągle można tu spotkać dziwaków z całego świata, ale atmosfera 'rewolucji seksualnej' wyparowała bezpowrotnie. - Dzisiejsi neo-hippisi nie sprawiają może za wiele kłopotów, ale to zupełnie inne pokolenie. Od bratania się z lokalną ludnością, śpiewu, tańca i zwykłej rozmowy wolą internet i swoje i-Pody - kończy ze smutkiem w głosie Suman.

***

Powyżej pozwoliłem sobie zamieścić pobieżne streszczenie materiału, nad którym obecnie pracuję. Kathmandu mimo, że jest jednym z najbrzydszych miast na Ziemi, ma jednak do zaoferowania kilka ciekawych miejsc i doznań, nie zawsze wymienianych w popularnych przewodnikach dla turystów.

Grzesiek

piątek, 12 czerwca 2009

Jej Wysokość Annapurna



Pół godziny oczekiwania przy urzędowym okienku, cztery zdjęcia paszportowe i trzy wypełnione formularze dały mi ostatecznie wstęp w granice obszaru ochronnego wokół Annapurny. Wreszcie mogłem zbliżyć się do górskich gigantów, na których ośnieżone szczyty spoglądałem z rosnącą fascynacją z ulic Pokhary.

Po godzinie jazdy autobusem znalazłem się w Phedi. Jeszcze raz spojrzałęm na mapę.
- Mapy Shangri-La, pewna droga do raju. - Oznajmiał napis na okładce. - Oby nie. - pomyślałem i zacząłem rozglądać się za mającą się tu rozpoczynać ścieżką.
- Tam, za domem. Cały czas do góry kamiennymi schodami, żadnych zejść w lewo i prawo. Chcesz pan kupić kijek? - Niski chudzielec w - zapewne kilka lat wcześniej białym - podkoszulku na ramiączkach wynurzył się z jednej z chat, pociągnął siarczyście nosem i splunął we wskazanym kierunku.
- Nie, dziękuję. Myślę, że sobie poradzę. odparłem jak najgrzeczniej i wbiegłem na ścieżkę. Ułożone z głazów i kamieni schody pięły się niemalże prosto do góry. Od następnej wioski dzieliło mnie 650 metrów przewyższenia na dystansie półtora kilometra...

Mapa wydawnictwa Shangri-La zaprowadziła mnie dość pewnie do raju. Na szczęście do raju na ziemi. Po kilku dniach pieszej wędrówki, wielu zejściach i wejściach górskimi zboczami, paru noclegach u miejscowej ludności (najlepszym couchsurfingiem jest życzliwa rozmowa z ludźmi spotkanymi po drodze) i w niewielkich schroniskach, przekroczeniu kilku wiszących mostów i kilkudziesięciu prowizorycznych kładek dotarłem w końcu do Sanktuarium Annapurny.

Pogodny poranek w ABC (Annapurna Base Camp, 4130 m n.p.m.) wart jest każdych pieniędzy świata. Spektakl zaczyna się, kiedy pierwsze promienie słońca załamując się na poszczerbionych wierzchołkach Annapurny III, Ghandarba Chuli i Machhupuchhre (Rybi Ogon) zaczynają podpalać śniegi na grzbietach Annapurny South i Annapurny I (8091 m). Po chwili oba szczyty prezentują się w całej swej monstrualnej okazałości a głębia błękitu nieba nad nimi i przejrzystość powietrza wokół zapierają dech w piersiach. Można tak trwać z zadartą głową kilka godzin dopóki kurtyna białych chmur nie oznajmi końca przedstawienia. Każdy, kto kocha góry wie, co to znaczy stać z nimi twarzą w twarz, ale spojrzeć w oczy ośmiotysięcznikowi to już doznanie zwielokrotnione.

Jedno z moich dziecięcych marzeń zostało spełnione. Aczkolwiek, jak głośi turystyczny slogan reklamowy Nepalu - Jeden raz to za mało. :)

Grzesiek