środa, 8 kwietnia 2009

Wciąż w Dharamsali



Przede wszystkim dziękuję za wszystkie życzliwe wpisy. Miło się robi, jak czyta się takie rzeczy.

Niespodziewanie okazało się, że całkowicie pochłonęła mnie praca. Ponieważ nie należę do tych, którzy swoje teksty piszą na kolanie, całe dnie schodzą mi na rozmowach z ludzmi, czytaniu i pisaniu. Największą rozrywką stało się wyjście na obiad.
Materiał oparty na wywiadach z byłymi politycznymi więźniami z Tybetu już prawie gotowy, więc w najbliższym czasie powinienem znaleźć więcej czasu na pisanie postów na bloga. Mam przynajmniej taką nadzieję. Swobodniejszy dostęp do internetu też by to znacznie ułatwił. No i jeszcze te niesamowite burze, po których następują kilku-, albo nawet kilkunastogodzinne przerwy w dostawie prądu.

Może parę uwag o samych Tybetańczykach, z którymi przyszło mi pracować przez ostatnie dwa tygodnie.
W większości miałem styczność z uchodźcami, którzy do Indii przybyli niedawno. Wielu z nich odsiedziało w chińskich więzieniach wyrok za wywrotową działalność separatystyczną. Kilkoro z nich widziało śmierć swoich bliskich z rąk żołnierzy. Świat poznał ledwie ułamek tego, co stało się w Tybecie po 14 marca 2008 roku. Wg relacji kilku osób, Chińczycy zwłoki zastrzelonych i zakatowanych demonstrantów wyrzucali masowo do rzek za miastem...
Co jest niezwykłego w tych ludziach, to całkowita niezdolność do publicznego użalania się nad osobistym cierpieniem. Swoje przypadki relacjonują niemalże po dziennikarsku.
Chyba najdobitniej ujęła to Madam Boom Boom aka Bernadette Ludwig, mieszkająca w Dharamsali australijska śpiewaczka kabaretowa, z którą zaprzyjaźniłem się zaraz po przyjeździe:

- Ci ludzie są po prostu niesamowici. Mogą opowiadać o tym, jak powieszeni za genitalia w więziennej celi okładani byli metalowymi rurkami po głowie przez strażników-sadystów i w tym samym czasie spokojnie jeść obiad.

Oczywiście nie są ze stali. Boom Boom przytoczyła raz historię mnicha, którego w więzieniu Chińczycy prawie zakatowali na śmierć, do tej pory (minęło 15 lat) nie odzyskał zdrowia. Krótko po ucieczce mieszkał w jej pensjonaciku. Zamknięty w swoim pokoju godzinami płakał wołając za matką...

Takich historii dziennie słyszałem kilka.

***

Co poza tym? No jest bajkowo, choć są też momenty, kiedy ręce opadają. Choćby dzisiaj kupiłem wodę w sklepie, która po bliższych oględzinach okazała się butelką po wodzie pitnej, napełnioną ponownie wodą z kranu.

Himalaje - mimo, że to dopiero pierwsze ich stoki - są po prostu niesamowite. Jeśli tylko nie pada, z okna swojego pokoiku widzę ośnieżone szczyty (Podobno ponad 5 tys. m). Samo McLeod Ganj znajduje się na wysokości 2100 metrów, a chodzenie niektórymi jego ulicami do złudzenia przypomina wycieczki tatrzańskimi ścieżkami. No, może z tą różnicą, że po tatrzańskich szlakach nie jeżdżą miejskie samochody.

Zakochałem się też w tybetańskiej kuchni. Jadąc tutaj myślałem, że będę zajadał się potrawami hinduskimi, ale bardzo szybko zostałem stałym klientem restauracji "Yak" prowadzonej przez małżeństwo zbiegłe z Tybetu. Thentuki, momo, rewelacyjne zupy, tybetański chleb - po prostu bajka...

No, aż zgłodniałem. To do następnego.

Grzesiek

2 komentarze:

  1. i o to chodzilo, je je je :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję i zazdroszczę!
    A może byś podał parę przepisów na te smakowitości!Liczę też na trochę fotek.
    Zyczę powodzenia i żeby Cię ten monsun nie rozmoczył!

    OdpowiedzUsuń