piątek, 4 września 2009

Tam, gdzie pieprz rośnie


Pieprz z Kampot uznawany był kiedyś za najlepszy na świecie i niezwykle w nim pożądany. Niszczący eksperyment Czerwonych Khmerów i następująca po nim wojna domowa sprowadziły jednak ten kwitnący przemysł Kambodży do poziomu zerowego. Po przywróceniu pokoju w kraju (1993) rolnicy - którzy w Kampot uprawiali pieprz od pokoleń - zaczęli wracać na zniszczone, lub porośnięte dżunglą plantacje, aby stopniowo przywrócić dawny blask rodzinnym tradycjom.

Poniżej kilka "migawek" z mojej wycieczki do źródeł "pieprznego biznesu". Subiektywnie i bardzo wybiórczo, ale mam nadzieję, że do rzeczy.

---

W autobusie do Kampot byłem jedynym pasażerem. Początkowo czułem niemalże wyrzuty sumienia, zajmując jedno z pięćdziesięciu wolnych miejsc. Kiedy jednak na Alejach Federacji Rosyjskiej minęły nas dwa inne liniowce wywożące z Phnom Penh pojedyncze osoby, pogodziłem się z tym nieoczekiwanym luksusem. Raz w życiu miałem swój własny autobus. Z klimatyzacją.

Pokonanie 150 km zajęło ponad cztery godziny. Droga krajowa nr 3 najwidoczniej ma nienajłatwiejszy charakter - proste odcinki równej, asfaltowej jezdni bez ostrzeżenia zamieniają się raz po raz w ziemne trakty, rozkopane objazdy nieistniejących mostów i miejsca, których sensu próżno dociekać. Nie zdziwiłbym się, gdyby ich układ zmieniał się każdego dnia, może nawet co godzinę.

Za oknem monsun wreszcie przypomniał sobie o swojej prawdziwej naturze. Dzieciaki na poboczach wyglądały na zachwycone. Dorośli są tu nieporuszeni bez względu na warunki. Deszcz, słońce, kolonialiści, Pol Pot, monarchia, kapitaliści czy przestępcy, ryż i tak wyrośnie.

Wjazdu do Kampot nie sposób przeoczyć będąc świadomym. W kraju, gdzie każda nierówność terenu jest wydarzeniem, to miejsce jest prawdziwym spektaklem. Luźno porozrzucane, wystające prosto z nasączonej wodą i pokrytej najżywszą zielenią ziemi formacje skalne rozpraszają nieco światło słoneczne, co łagodzi potencjalne kontrasty. Samotne, wysokie palmy zdają się być rozmieszczone niemalże regularnie. Na horyzoncie unosi się przyjemna linia Gór Słoniowych. Wszystko tu do siebie pasuje w sposób niewymuszony.

Intuicyjnie można wyczuć bliskość morza.

***

S. czekał na mnie przed hostelem już pięć minut przed umówionym czasem. Bardzo nietypowe dla Khmera. No chyba żeby przyjąć, że naczelną zasadą jest tu po prostu nie być o czasie, niezależnie w którą stronę. Jeśli tak, zwracam (dys)honor.

- Masz wszystko, co trzeba?
- Tak.
- No to jedziemy.

Jazda skuterem przez prowincjonalną Kambodżę jest czymś wymykającym się pełnemu opisowi. Tym rodzajem subtelnej, transgresywnej przyjemności, której można doświadczyć stojąc na grani czy szczycie góry, albo żeglując na otwartym oceanie. Nie można oprzeć się wrażeniu, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, zamiera, nabiera konsystencji syropu klonowego. Ale paradoksalnie, to ogarniające wyciszenie, ten spokój, wynikają właśnie z ruchu. Ruchu w śmiertelnie pięknym, entropicznym krajobrazie. Po 45 minutach na tylnym siedzeniu byłem już na granicy całkowitego, organicznego scalenia się z otoczeniem. Na szczęście w samą porę dotarliśmy do siedziby KPPA*.

Dokładnie tam, gdzie pieprz rośnie.

***

Kałuże i zarośla ciągnęły się w nieskończoność. Kilkanaście minut wpatrywania się w kraciastą koszulę na plecach S. skłoniło mnie wreszcie do przerwania ciszy.

- Co robiłeś zanim zacząłeś pracować dla Farmlink?
- Armia. Walczyłem jeszcze z Czerwonymi Khmerami. Trzy razy miałem malarię - dwa razy w dżungli, raz w mieście.

Udało mi się wyciągnąć jeszcze tylko, że żonaty, trójka dzieci, później przestałem naciskać. Weszliśmy w kolejne rozlewisko. Brodząc po kolana w wodzie zacząłem się zastanawiać, kiedy ja będę miał swoją pierwszą malarię?


***

- Kiedyś plantacje pieprzu ciągnęły się tu po horyzont, nie było wolnego miejsca. - K. przerwał na chwilę ciągłe uśmiechanie się i rozgryzł zielony strączek. - Teraz, sam widzisz.

Jego sześćset opiętych zielonymi pnączami tyczek wyraźnie odcinało się od otaczających je chaszczy i rozlewisk. Najbliższa inna wyspa pieprzu dryfowała pod błękitnym niebem jakieś pięćset metrów dalej.

S. podał mi garść zielonych ziarenek. - Spróbuj. Zacząłem od jednego, na wszelki wypadek. Młode i soczyste, w pierwszym momencie smakowało jak swieży groszek. Dopiero w sekundę, dwie później pojawiły się wrażenia, z których słynie pieprz Kampot - stopniowo narastająca "pieprzność" kończąca się eksplozją głębokiego, penetrującego, lecz zrównoważonego smaku, z wtórną falą uderzeniową o delikatnym odcieniu eukaliptusowym. Bez namysłu wsadziłem do ust i rozgryzłem resztę.

---

* Nie wszystkie skróty literowe w tej części świata należą do organizacji separatystycznych bojówkarzy, powstańczych armii czy ruchów rewolucyjnych. Tu chodzi po prostu o Kampot Pepper Promotion Association.

---

A tu: troszkę więcej zdjęć.
Grzesiek

4 komentarze:

  1. Nareszcie,jak zwykle świetny,bardzo plastyczny opis! Chłopie!-masz talent,pisz książki! A tymczasem-więcej takich materiałów i tylko broń Cię p.Boże przed malarią!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie "spieprz" sprawy i pisz częściej! Pozdrowienia z Pirenejów Kawowa Znajoma ;P

    OdpowiedzUsuń
  3. :) Dziękuję.

    Co prawda, całkiem mnie już popieprzyło, ale obiecuję nie spieprzyć sprawy :) Postaram się pisać więcej.

    A jak się sprawy mają w Pirenejach? Kawa dobra? Mam nadzieję, pozdrawiam również :)

    G.

    OdpowiedzUsuń
  4. Pireneje jak każda kobieta bywają urokliwe i pociągające, ale też czasem niedostępne i kapryśne, eh nie sposób im dogodzić... Już się bardzo za naszymi Tatrami stęskniłam, ale na szczęście jest kawa.... (polecam moje nowe odkrycie z masłem migdałowym mniam mniam) może nie najlepsza jakościowo, ale przecież jak pewien specjalista mi powiedział nie to się liczy, ale atmosfera i towarzystwo, więc tego Ci życzę i pozdrawiam migdałowo
    Kawowa Znajoma

    OdpowiedzUsuń