[...]
Główny dworzec kolejowy w Yangon niemiłosiernie razi bielą swoich murów w ostrym słońcu siedemnastego równoleżnika. Odbudowany ze zniszczeń wojennych w 1954 roku wg projektu inżyniera U Hla Thwin – o którym wiadomo mi jedynie, że jako młody człowiek ponoć podzielił się ostatnimi zapasami jedzenia z japońskim żołnierzem próbującym go chwilę wcześniej zastrzelić przy przekraczaniu mostu – pomyślany był jako chluba regionu, z bujnymi ogrodami, wypielęgnowanymi trawnikami i szerokimi alejami u swych wrót. Cokolwiek później wydarzyło się w tamtym miejscu, obecnie przed czterema wieżycami w stylu dalekowschodnim smaży się ogromna połać asfaltu, pusta, smutna i całkiem zrezygnowana.
W środku nie ma nic, co rzucałoby się w oczy. Całość daje wrażenie jakiejś upiornie autystycznej wersji dworca indyjskiego – niby to samo, ale pozbawione niezliczonych tłumów, hałasów i kolorów. Wśród szpitalnej bieli ścian i filarów pospiesznie przemykają pojedyncze, nieme zjawy, zewsząd wyziera pustka. Ciężko nawet zdecydować, w którą stronę się zwrócić, bo właściwie i tak nie bardzo wiadomo po co.
Znalezienie kasy biletowej dla cudzoziemców zajęło mi dłuższą chwilę. Niczym nie różniła się od wszystkich pozostałych pomieszczeń, po prostu człowiek siedzący w jej wnętrzu mówił po angielsku. Twierdził, że przejazd do Mandalay zajmuje niecałe dziesięć godzin i kosztuje 15 dolarów w drugiej klasie. W pierwszej dwa razy tyle. Kiedy okazało się, że nie można płacić w lokalnej walucie, wyszedłem. Po to wymieniłem swoje baksy na czarnym rynku, żeby nie oddawać ich w rządowe łapy. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyłem.
Do budki po drugiej stronie asfaltowej doliny śmierci zgarnął mnie człowiek, który azjatyckim zwyczajem pojawił się nie wiadomo skąd. Doskonale wiedział, że myślę o kupnie biletu autobusowego. Tam przekazał mnie dziewczynie, niebrzydkiej, która prawdopodobnie mówiła po angielsku, ale tak niewyraźnie, że równie dobrze mógł to być aramejski. Tak czy inaczej, dziesięć minut później trzymałem w dłoni żółty, zadrukowany papierek, na którym byłem w stanie przeczytać jedynie nagłówek - „SHWE MANADALAR EXPRESS” - i dopisaną ręcznie cenę – 10400 kyat, czyli jakieś 10 dolarów. Do tego doczepiona była wizytówka, na której z kolei nie umiałem odczytać już absolutnie nic, poza dwoma numerami telefonów zapisanymi cyframi arabskimi. Tak się składa, że alfabet birmański mówi mi tyle samo co chiński. Czyli tyle co klingoński. Moje spojrzenie musiało być wymowne, bo dziewczyna chwyciła za długopis i w rogu żółtego świstka wykaligrafowała: „Aung Mingalar Bus Station, 17. 01, 4:30 pm”. Do wyjazdu miałem jeszcze dwa dni.
c.d.n.